poniedziałek, 27 lipca 2009

A po burzy przychodzi dzień... a my pojechaliśmy do Kaszmiru.
W drodze do:
Jeżeli ktokolwiek z Was myśli że podróżowanie w Indiach wygląda podobnie jak podróżowanie gdziekolwiek indziej, ten powinien spróbować dostać się z Chandigarh do Jammu, albo po prostu pojechać gdzieś w głąb kraju, omijając wielkie miasta, tak jak my jechaliśmy i zdobyć bilet, tak jak my zdobyliśmy. Nie powinnam chyba pisać że nie było to łatwe, bo przecież w Indiach łatwo jest... kupić kurte o nawet o 12 w nocy, ale to inna bajka. W każdym razie z Justyną pojechałyśmy do dworca głównego w Chandigarh, do sektora 17stego, tam schodami w górę do biura informacji turystycznej po jakąkolwiek informacje o tym jak się dostać do miasteczka na granicy z Pakistanem. Opcji było kilka, rozsądnych dwie, albo pociągiem przez Ambale albo autobusem, bezpośrednio, a że stacja kolejowa była tuż naprzeciwko najpierw właśnie tam powędrowałyśmy z plecakami napakowanymi żądzą przygody.
Pierwsze co można zobaczyć wszedłszy do hali dworca to tłum, brud i … specjalne okienko dla obcokrajowców. Spokojnie stojąc w kolejce nawet nie zauważyłam kiedy podszedł do mnie starszy Indus, tak okolo 70tki, zapytał gdzie jedziemy i skąd jesteśmy. Zwykle denerwuję się kiedy zaczepiana przez tubylców pytana jestem o to skąd pochodzę, jak podobają mi się Indie i takie tam pierdoły, ale nie zdążyłam nawet odpowiedzieć kiedy zza pazuchy wyciągnął skrawek papieru, stary artykuł z lokalnej gazety przedstawiający historie człowieka który pomaga obcokrajowcom. Artykuł był o nim, o starszym człowieku, który pomógł nam tego dnia dostać się do Jammu.
W kasie okazało się że biletów nie ma na dzisiaj ani na jutro, a my musieliśmy dotrzeć tam w ciągu następnych 20h, inaczej wyprawa nie miałaby sensu. Z dworca ów człowiek zabrał nas na stacje prywatnych przewoźników autobusowych, znalazł odpowiednią firmę i razem kupiliśmy bilety. Klasa sleeper, wyjazd o 21.00.
To właśnie tacy ludzie sprawiają że Indie są po prostu incredible, jak znak na lotnisku, ludzie którzy pomagają bezinteresownie, goszczą i troszczą się o nas z dobrego serca. Mam nadzieje, że wiele jeszcze osób spotka się z pomocą tego uroczego starszego pana.

My tymczasem zadzwoniłyśmy do Michała, dochodziła 17.00 nie było sensu wracac do mieszkania do mani majry, lepiej było pokręcić się po ulicach, zjeść coś i udać się na przystanek. Misiek pojawił się po jakiś 20 – 30 min. razem poszliśmy do sektora 17stego zjedliśmy niedobry obiad w jedynej restauracji w pobliżu, hot millionairs, nie dość że drogo to jeszcze małe porcje, potem jeszcze wtrząchnęliśmy kukurydze pieczoną prosto na deptaku i poszliśmy do parku. Tam spaliśmy trochę, gadaliśmy trochę i czas mijał. Kiedy się ściemniło poszliśmy jeszcze do coffee a day na ulubionego shakea i tak siedząc w klimatyzowanym pomieszczeniu, rozmawiając po polsku z polskimi znajomymi przez chwile zdawałoby się że można zapomnieć o tym że utknęliśmy wszyscy na dwa miesiące w Indiach, że za oknem chociaż już noc wciąż jest 35*C, że za chwile uderzy w nas fala gorąca i znów nasze ciała pokryją się miliardami kropelek potu a żebrzące dziecko podbiegnie do nas prosząc o 2 rupie.

Poszliśmy do autobusu, czekały na nas miejsca w poczekalni, ponieważ opóźnienie jak zawsze w Indiach miało mieć miejsce. Po jakiś 30 minutach dowiedzieliśmy się że możemy pójść do drugiego autobusu który zawiezie nas do tego ostatecznego. W tzw międzyczasie poznaliśmy dziewczynę z Jammu która właśnie wracała do domu, obiecała nam pomóc w znalezieniu hotelu, tak żeby zapobiec potrójnej cenie pokoju ze względu na nasz kolor skóry.
Pół godziny minęło zanim dotarliśmy do naszego busa deloux, nie spodziewałabym się takiego standardu nazwanego hucznie deloux, ale jak to mowią „welcome to India”. Obdrapane brudne siedzenia, zabite deskami okna i niedziałające wiatraki to właśnie był podwyższony standard. Najpierw usadowiliśmy się na jednym podwójnym łóżku w trójkę, było tak gorąco że pot ściekał po nas strumyczkami, a autobus trzeszczał, huśtał i rzęził krętymi drogami pełnymi wybojów. My natomiast raczylismy się winem wyklinajac na czym świat stoi. Tak, w ekstremalnych warunkach ludzie staja się sobie bliżsi. Dlatego w pozytywnej, pomimo wszystko atmosferze zmagaliśmy się z drogą i z tubylcami gapiącymi się na moje i justynowe odkryte łydki.
Około godziny 2giej w nocy, po przerwie na „siusiu” postanowiłam już położyć się na trzecim wolnym łóżku i jakoś wyspać do rana, kiedy mieliśmy dotrzeć do Jammu. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie zabite deskami okno ze szczeliną za sprawą której w połowie byłam mokra, i jeszcze ten sen-nie-sen nie daje mi spokoju, nawet do dziś. Obudziłam się gwałtownie, zerwałam się na nogi czując jakby ktoś mnie dotykał, ktoś dokładnie to dotykał mojego brzucha. Może to była zasłona, może to był głupi sen, taki sen-nie-sen, ale przestraszyłam się i nie mogłam już zasnąć.

Jammu przywitało nas deszczem, chmurami i przyjemnym chłodem. Z poznaną w drodze dziewczyną pojechaliśmy pod drzwi hotelu, całkiem ładnego hotelu gdzie za pokój trzyosobowy z łazienką, coolerem i telewizorem zapłaciliśmy jedyne 600rs. Aż dziw, bo w chandigarh śmierdzący pseudo-pokój miał nas kosztować tylko 50rs mniej i pozostaje pytanie jak do tego wszystkiego ma się hinduska gościnność w wersji AIESEC Chandigarh.
Zmorzeni podróżą wzięliśmy prysznic i położyliśmy się spać, chociaż na dwie godzinki. Potem poszliśmy zwiedzać miasteczko. Pomimo tego, że była to stolica stanu Kaszmir, nie widać było tu ani bogactwa ani przytłaczającego tłumu. Miasteczko żyło sobie swoim rytmem a na ulicach nie udało mi się przez cały dzień zobaczyć innych poza nami turystów. Już z przystanku widzieliśmy wielką i piękną hinduską swiątynie więc pierwsze co postanowiliśmy zrobić to udać się właśnie tam. Wspinając się to w górę to w dół dotarliśmy pod bramy budynku.
Żeby wejsc do środka musieliśmy zostawić wszystko strażnikowi, zdjąć buty i jak boże dzieci przejść boso przez wszystkie uliczki świątyni. Co przystanek namaszczani olejkami, barwnikami i błogosławieni przez kapłanów czuliśmy się częscią jakiejś ceremonii której nie sposob zrozumieć. Której nie sposób pojąć, jakiegoś obcego ciala które było obok nas, nie w nas, do nas nie miało dostępu. Wyszliśmy. Wyszliśmy by pojść na dół i dostać się wreszcie do glównej ulicy, mijając stragany z materiałem, z kurtami, z szatami, z nićmi i tkaninami.


Uliczki widoły nas w dół, chcieliśmy dostac się do kolejnego punktu na trasie, kolejnego niezapomnianego zabytku wartego zobaczenia. Jednak z momentem kiedy weszliśmy do biura podróży, zmęczeni kłótniami z rikszarzami okazalo się że miasteczko ma tylko trzy zabytki warte uwagi, jeden mamy już za sobą, ów świątynie ku czci całego panteonu bóstw hinduizmu, a dwa kolejne nie zajmą nam więcej niż jeden dzień, więc trochę zawiedzeni udaliśmy się kolejną rikszą do wskazanego nam pałacu. Po długich targach zaplaciliśmy kwotę wskazaną nam wcześniej przez pracownika biura, tym razem się udało. Po deszczu nie było już śladu, słońce niemiłosiernie paliło nasze plecy kiedy szliśmy przez park alejkami wiodącymi do budynku palacu. W środku był... hotel w którym postanowiliśmy zjeść obiad, zamówiłam paneer, ser podobny do twarogu, zapiekany w warzywach. Michał pierwszy raz w Indiach jadł mięso, w takim hotelu można sobie pozwolić, Justyna zdecydowała się na makaron. Odpoczęliśmy w klimatyzowanym, ślicznym pomieszczeniu i za nic w świecie nie chcieliśmy wychodzić na zewnątrz, jednak trzeba było się zbierać, jak mus to mus, wstaliśmy i ociągając się przesadnie wyszliśmy na zewnątrz, tam uderzyła nas fala gorąca i znów w myślach usłyszałam „Welcome to India”. Stwierdziliśmy że słuszną opcją będzie usiąść na trawie i jeszcze dac sobie choć chwile wytchnienia. Jedyny problem polegal na tym ze miejsca „pod drzewami” były okupowane albo przez induskie rodziny albo przez... mrówki, stada mrówek o rozmaitych rozmiarach od malusieńkich, ledwo widocznych brązowych punkcików do ogromnych czarnych potworów. W końcu jakaś rodzina zdecydowała się opuścić swoje miejsce które na prędce my zajęliśmy. Było tam co prawda trochę mrówek ale przynajmniej mieliśmy cień i nie siedzieliśmy bezpośrednio na mrowisku. Odpoczywając tak chwilę napawaliśmy się widokiem wzgórza i przecinającej je mieczem rzeki, rzeki koloru brunatnego, w połowie wyschłej, pozostawiając brzegi niezamieszkałe. W pewnym momencie przyszła do nas mała hinduska dziewczynka z naręczem bananów, jej rodzina przyglądała się nam od jakiegoś już czasu, myśleliśmy że chce nam je sprzedać, a ona po prostu poczęstowała nas bananami posypanymi specjalną solą. Zjedliśmy je ze smakiem, był inne od wszystkich polskich owoców, trochę dziwne, ale ta sól raczej nie przeszkadzała, podkreślała aromat, wyostrzała doznania....
Słońce przykrywało swoimi promieniami coraz większe obszary przestrzeni, my musieliśmy w końcu wstać i znów wyruszyć w drogę, napęłniliśmy butelki zimną wodą i już mieliśmy wyjść kiedy to jak trzyletnie dzieci zaczęliśmy oblewać się wodą, biegając po trawniku i krzycząc w nieboglosy „mam to w majtkach!” albo „zaraz Cię dorwę!” wprawiając przechodniów to w zaklopotanie, to w śmiech naszym dziecinnym zachowaniem... trzeba przyznać, nie chce dorosnąć....

I tak cali mokrzy, od stóp do głów, ociekający wodą i potem schodziliśmy ze wzgorza kierując się w stronę miasteczka, mijaliśmy krowy, psy i kozy, mijały nas samochody, autobusy, mijali nas ludzie dla których byliśmy zapomnianą dawno atrakcją, powiewem zachodu i tego mitu który wciąż jeszcze tutaj nie umarł, że my, ludzie o pszennej cerze jesteśmy szczęśliwsi. Może jesteśmy? Jesteśmy?

W połowie wzgórza zatrzymał się dla nas autobus, najbardziej lokalny z lokalnych, będąc w Indiach warto podróżować jak Indusi, pomyślałam pakując się do zatłoczonego, trzeszczącego pojazdu. Usiedliśmy jak sardynki w puszce i mknęliśmy wyboistymi drogami aż pod sam fort. W drodze mijaliśmy rozwalające się chałupy, hodowle świń, kur i kóz, zwierzęta jedzące wprost z ulicy, golusieńkie dzieciaki bawiące się wszystkim czym popadnie i zakłopotanych swoim statusem starców, niepotrzebnych nikomu, pozostawionych na ulicy. Wysiadając znów przeszliśmy przez falę gorąca palącego każdy centymetr naszej odsłoniętej skóry ale tym razem czekała na nas miła niespodzianka. Fort otoczony był ogromnym parkiem z wieloma fontannami w których pluskały się szczęśliwe bobasy, w cieniu drzew znaleźliśmy odrobinę ukojenia i tak leżąc, śpiąc, rozmawiając, spędziliśmy kilka godzin czekając na wiatr który orzeźwiłby powietrze, albo na zmierzch który sprawiłby by stało się chłodniej. Pod wieczór wstaliśmy i zaczęliśmy wspinać się po kamiennych stopniach prowadzący do fortyfikacji i tutaj kolejne miłe zaskoczenie, w połowie drogi zobaczyliśmy jezioro, królestwo małpiej zabawy. Małpy niekoniecznie przywiązywały uwagę do tego że były stale obserwowane przez rzesze gapiów, a my mogliśmy z uciechą patrzeć, sprawdzać i analizować ich zachowania, często tak podobne do naszych. Jedna z drugą się kłóciła, jedna z drugą się pobiła, jedna z drugą się bawiła. Wszystkie pływały, skakały z drzewa na drzewo i turlały się po trawie. I jedyne co smutne to ich zabawki, foliówki, plastikowe butelki i kubeczki, papierki po cukierkach i inne śmieci które ludzie wyrzucają bez większego zastanowienia wprost do jeziora.

Następnym przystankiem było oceanarium mieszczące się w podziemiach fortu, może nie było to coś specjalnego ale przynajmniej nie musieliśmy kolejny raz patrzeć z podziwem na budynki, bunkry i strzelnice. Cuda natury są o niebo ciekawsze od imitacji człowieka. Kolejna runda dookoła fortu i już mieliśmy wchodzić do środka kiedy okazało się że nie możemy wnieść ze sobą aparatu, próbowałam przekonać strażników żeby zostawić sprzęt u nich w budce, bezskutecznie. Zdecydowaliśmy się wrócić do pokoju, przebraliśmy się i poszliśmy na kolacje. Poszukiwania lokalu spełniającego standardy higieny spełzły na niczym, w końcu zdecydowaliśmy się na coś przypominającego restaurację gdzie zamówiliśmy tradycyjne Lassie i kanapki. Lassie okazało się być najgorszym jakie piłam, a kanapki... cóż trudno jest zrobić niesmaczne kanapki z serem. W każdym razie miejsce okazało się być niewypałem, wróciliśmy więc do hotelu, Justyna położyła się spać a my z Michałem po raz ostatni wyszliśmy na ulice w poszukiwaniu jakiegoś wina, jakiegoś rumu, jakiegoś cokolwiek... Niestety wszystkie sklepy były już zamknięte, pomimo tego że na zegarku była 9.30 a otwarte powinny być co najmniej do 10. Nawet nie udało nam się kupić żółtego sera na śniadanie, jedyne co zdobyliśmy to pomidory i suchy chleb, i po bananie na głowę.

Nie była to najwspanialsza noc w Indiach, w pokoju pisaliśmy maile do MC, do wice prezydentów, do rodziny, do wszystkich którzy mogli nam pomóc w beznadziejnej sytuacji z Chandigarh i zasnęliśmy zmożeni całym dniem upału. Rano spakowaliśmy się i zostawiliśmy bagaże na recepcji, mieliśmy pojść na zakupy, na targ, ale najpierw udaliśmy się do centrum handlowego na śniadanie, wreszcie lokal wyglądał normalnie, był czysty i mial klimatyzacje i nawet jedzenie było zjadliwe, tak że aż nie chciało się wychodzić na upalne powietrze czekające na nas na zewnątrz. Z restauracji wybraliśmy się do ….kościoła. W miasteczku bowiem jest jeden kościoł katolicki i chciałam bardzo porozmawiać z księdzem misjonarzem, który próbuje zakrzewić tutaj choć trochę cywilizacji. Nasza pielgrzymka do wzgórza w palącym słońcu może nie hartowała naszego charakteru ale dawała wyobrażenie nt. życia tutejszych misjonarzy. Stopień po stopniu zbliżaliśmy się do kaplicy, w środku przywitały nas dwie siostry zakonne, ksiądz tylko przemknął nam przed oczyma i zostawił pod opiekom zakonnic. W całej parafii są trzy, zajmują się kościołem, uczą dzieci angielskiego, prowadzą lekcje dla dorosłych, budują nadzieje na lepsze jutro w sercach opuszczonych przez wszystkich. Rzadko kiedy ktoś je odwiedza, rzadko kiedy ktoś pyta o to co one, co one czują i czego potrzebują, a żyją skromnie, bardzo skromnie, jak prawdziwi krzewiciele pisma, z dnia na dzień dziękując Panu za promień słońca i krople deszczu.

Nie mając żadnych planów wróciliśmy do parku w którym byliśmy dzień wcześniej leżeliśmy i rozmawialiśmy, na zakupy było za wcześnie, tylko ludzie się nam dziwnie przyglądali, „nie, nie chce żebyście robili mi zdjęcia”. I w końcu zrobiło się chłodniej, mogliśmy szaleńczym autobusem wyruszyć do miasteczka na zakupy. Uliczki takie jak wszędzie, takie jak zawsze, małe, wąskie, zatłoczone, a my krzątając się między nimi w poszukiwaniu szala który nie byłby bardziej pstrokaty od wiejskiej spódnicy albo kaszubskiej pisanki. Wtedy też stała się rzecz dziwna, w pewnym momencie zauważyliśmy zbiegowisko na skrzyżowaniu dwu głównych ulic, podeszliśmy bliżej, tam ogrom wojska a ludzie mówią że będzie ceremonia. Świetnie, będziemy mogli zobaczyć prawdziwą hinduską ceremonie, pomyśleliśmy i w momencie kiedy przed naszymi oczyma pojawił się kordon wyznawców bańka mydlana pękła z trzaskiem odsłoniwszy rzeczywistość. Okrutną rzeczywistość. Najpierw w szeregu szli mężczyźni pogrążeni w transie z metalowymi palami przebitymi przez policzki, wystające z ich twarzy były półtorametrowe o średnicy jakiś 3cm, a oni szli, szli, ku chwale swego boga nie czując bólu. Za nimi kolejna procesja, jeszcze bardziej barbarzyńska, o ile można mówić o czymś bardziej barbarzyńskim. Za prętoustymi pojechały wozy, wozy udekorowane złotymi szarfami, kokardami i milionem kwiatów, na tych wozach dzieci poprzebierane, dumne, wymalowane, spokojnie siedzące w pozach odpowiednich bożkom, te wozy ciągną mężczyźni, mężczyźni z hakami wbitymi w plecy, z czterema hakami wrzynającymi się w skórę, skórę która rozciąga się do nieskończoności pokrytej biało-szara mazią zapobiegającą krwawieniu. I idą tak pod górę, ku chwale swego boga, a ja patrząc na to przeklinam wszystkich tych którzy kiedykolwiek nazwali Indie cywilizowanym krajem. Czasem i tolerancja ma swoje granice, tu stanęłam przed swoją granicą tolerancji, patrząc na tych ludzi zapomniałam, że mam przed oczami niewiele przecież różniących się ode mnie, nie, to była banda potwornych barbarzyńców, katujących się ku chwale nie-wiadomo-kogo. Bo i cóż to bylby za bóg który skazuje swoich wyznawców na takie cierpienia?

2 komentarze:

  1. Kochana, odpiszesz mi wreszcie na maile:)??

    OdpowiedzUsuń
  2. a próbowałas potraw z imbirem?to moje ostatnie kulinarne odkrycie. napisz kiedy oficjalnie wracasz do Lubania :)

    OdpowiedzUsuń