poniedziałek, 6 lipca 2009

Pożegnanie z Bombajem

Trzeci i ostatni dzień w Bombaju należał chyba do najbardziej udanych, znów nie spieszyłyśmy się ze wstawaniem, to znaczy dziewczyny się nie spieszyły, ja byłam gotowa i czekałam. Cierpliwie czekałam co chwile słysząc, że wychodzimy za 5minut, dosłownie 5 minut, cóż tak to jest z Induskim poczuciem czasu. I wreszcie, po tysiącach prób znalezienia odpowiedniego stroju, tysiącu fryzur, z których żadna nie pasowała zdecydowałyśmy się wyjść. Znów w trójkę, tym razem z Meghą i Laki wyruszyłyśmy w miasto.
Tym razem o dziwo nie padało. Pojechałyśmy do świątyni Ganishy, boga o facjacie słonia, opiekuna domu. W związku z tym że była niedziela w świątyni podobno nie było tłoczno, podobno. Żeby wejść do swiątyni kolejny raz musiałyśmy poddać się procedurze bezpieczeństwa, więc raz jeszcze ściągnąć buty, oddać do rewizji torebkę, prześwietlić całe ciało specjalnym wyszukiwaczem metalu, nawet nie pomyślałabym o tym że nie można do środka wnosić aparatu, tzn rozumiem że pstrykanie pamiątkowych fotek nie jest na miejscu, ale jest przecież różnica między trzymaniem go w torebce, a robieniem zdjęć. Aczkolwiek zasady to zasady, więc aparatu wziąć nie mogłam, jednak ze względu na urok osobisty, kolor twarzy, oczu, włosów, nazwijcie to jak chcecie, strażnicy pozwolili mi zostawić aparat u nich, w innym wypadku jedna z nas musiałaby czekać przed wejściem z aparatem, albo znaleźć jakiś sposób żeby się go pozbyć. Nam jednak się udało, widać kolejny przykład Induskiej świadomości prawa.
Tuż przed wejściem raz jeszcze musimy ściągnąć buty i zostawić je w specjalnym punkcie, potem z kupionymi wcześniej kwiatami, orzechem kokosa i słodyczami wchodzimy do środka gdzie czeka nas kolejka wiodąca prosto do posążka Ganishy. Przepychamy się przez tłum by dostać się do kapliczki w centrum świątyni, tam mnich składa w ofierze nasze kwiaty, chwila zadumy i możemy iść. Co tam, wypowiadam bezgłośnie moje marzenie, może słoń przyniesie mi szczęście i w końcu znajdę to czego szukam? Tradycja mówi, że ten kto wypatrzy posążek myszy w zgiełku świątyni tego życzenie się spełni. Niestety nie znalazłam, nie miałyśmy zbyt wiele czasu na poszukiwania. Wychodząc oddajemy kokosa, w zamian za to w drodze powrotnej dostajemy kroplę święconej wody, co by jej nigdy nie zabrakło i kilka cząstek kokosa, na szczęście. Zjadamy jeszcze słodycze, przypominają w smaku mleczne draże, takie białe kuleczki sprzedawane w niebieskim opakowaniu i możemy iść. Następny przystanek … targ uliczny.

Riksza pędem zabiera nas na przewrotnie zwaną „Fashion Street”, ulicę gdzie można kupić wszystko za śmieszne pieniądze. Dziewczyny są bardzo podekscytowane, ponieważ we wtorek mają wielkie przyjęcie w związku z rozpoczęciem roku szkolnego, to coś w rodzaju otrzęsin, gdzie główną rolę odgrywają pierwszoroczni, a one jako starszaki muszą wyglądać świetnie, w końcu reprezentują sobą środowisko szkoły. Najpierw zobaczyłam całą ulicę butów, na każdym stoisku było dokładnie to samo, jednak naganiacze ściągali nas już z ulicy by chociaż rzucić okiem na ich produkty. Niestety jak się okazało ze względu na mnie, na moją rozpoznawalność, cudzoziemskość, sprzedawcy już na wstępie podawali cenę o 50% wyższą, zatem bez targowania się nie obeszłybyśmy się wcale. Kiedy miałyśmy już za sobą alejkę butów, poszłyśmy do centrum handlowego, zupełnie normalnego, wyglądem nie różniącego się od tych mi znajomych, tam na wyprzedaży, jeansy diesel kupić można było już za 500 rs, zatem dziękowałam Bogu, że nie wzięłam wiele bagażu i mogę spokojne kupić torbę i ją załadować rzeczami z induskich sklepów. A że życie bywa przewrotne, w czasie kiedy Lasi chciała kupić sobie jeansy i za wszelką cenę mierzyła z uporem maniaka wszystkie rozmiary i style, ja po prostu wzięłam pierwszą koszulkę która mi się spodobala i bez zastanowienia zaplaciłam za nią całe 100rs, czyli 6zł, czyli … sami pomyślcie.

Zaczęło już padać kiedy wsiadałyśmy do rikszy wiozącej nas na plażę. W niczym nie przypominało mi to plaż Sopotu, pięknych, dumnych i piaszczystych, z cudownym widokiem na zachodzące słońce... Plaża Bombaju to sterta czarnych, bazaltowych kamieni pokrytych glonami i śmieciami, cuchnący przybytek, na którym, o zgrozo, najczęściej można spotkać zakochanych, ponieważ miejsce słynie z łączenia serc ludzkich na wieki, zastanawiam się jak to się ma do zaplanowanych małżeństw, ale Indie kryją w sobie wiele paradoksów, więc czemu by to miało być dziwne.

Spacerując w deszczu plażą robiłysmy sobie zdjęcia, zupełnie jakbyśmy znały się od zawsze, śmiałyśmy się i wygłupiałyśmy, a ja zaczynałam znów wierzyć w to, że ludzie są po postu, tacy sami, że pomimo różnic w wyglądzie, sposobie chodzenia i mówienia, jesteśmy wszyscy nastolatkami i chcemy tak samo się śmiać i bawić. Potem poszłyśmy zjeść pieczoną kukurydzę, którą można łatwo dostać na roku każdej ulicy, w szczególności nad morzem. Trzeba było już wracać kiedy, niestety wszyscy pomyśleli o powrocie, więc korek ciągnął się niemiłosiernie. Zdecydowałyśmy się w końcu wysiąść z samochodu i pójść na piechotę do najbliższej stacji kolejki. Padało siarczyście a my miałyśmy tylko jedną parasolkę, cóż z cukru nie jestesmy, trzeba było iść.

Postanowiłyśmy pojechać do centrum handlowego żeby kupić mi kurte, taki narodowy strój hindusek, który w przeciwieństwie do sari łatwo założyć i nie sprawia problemów w chodzeniu. Musiałyśmy jednak 3 razy zmieniać tory zeby koncu trafić do centrum w którym, ku naszemu zdziwieniu nie było upragnionego sklepu z hinduską odzieżą dobrego gatunku. Usiadłyśmy więc na schodach supermarketu i powoli jadłyśmy nasz obiad. Mówiąc powoli, mam na myśli trzy razy wolniej niż nasze powoli, tutaj nikt nie spieszy się z posiłkiem, to integralna część dnia, której nie można po prostu zlekceważyć, „take Your time” słyszę co chwilę.

Zbliżała się 11sta kiedy wracałyśmy do mieszkania, tam czekały na nas dziewczyny głodne opowieści o tym co i jak, widziałyśmy, odebrałam, jak reagowali ludzie. Czy to nie dziwne, że ludzie zwykle otwierają się dopiero na sam koniec, dopiero tuż przed 12stą kiedy zamiast iść spać całą noc spędza się na rozmowach? Nawet nie sądziłam że dla tych 5ciu dziewcząt stanę się skarbnicą wiedzy nt Europy, Europejczyków, europejskich zwyczajów. Zaczęły od poproszenia o próbkę mojego pisma ręcznego, okazało się że piszę inaczej trzymając ołówek, potem wyszło na jaw że mam inny sposób chodzenia, skończyło się na poprawnym trzymaniu filiżanki, łyżki, noża i widelca. Nie przypuszczałabym że mogę kogokolwiek uczyć właśnie takich rzeczy, a jednak. Potem robiłyśmy sterty zdjęć, pamiątkowych fotografii, tak by nie zapomnieć. By wciąż mieć w głowie, w zakamarkach pamięci te trzy dni w Bombaju, mieście które nigdy nie śpi, mieście w którym przez trzy miesiące pada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz