wtorek, 7 lipca 2009

Dzień jak co dzień, ranne problemy ze wstawaniem spowodowane były dniem wczorajszym, pełnym wrażeń bez możliwości by odpocząć, więc budzik dzwonił i dzwonił, a ja tylko klikałam żeby ukraść dniu kilka chwil. Śniadanie w Indiach należy do najsmaczniejszych posiłków, przynajmniej jak dla mnie, szklanka mleka, arbuz i mango. Mango jest narodowym skarbem Indusów i chyba cos w tym jest, w jego żółtym soczystym miąższu, delikatnym smaku, co sprawia, że na samą myśl człowiek robi się głodny. Po śniadaniu Aki przygotowywała się do wyjścia a ja pisałam, leżałam, czytałam.

W końcu byłyśmy gotowe do wyjścia, kolejna przeprawa przez miasto, podjeżdżamy po Nassi, najlepszą przyjaciółkę Aki. Po kilku minutach schodzi na dół, możemy jechać, wybieramy się właśnie na obiad do chińskiej knajpy chongaw. W środku czarne meble świetnie komponowały się z czewonymi dodatkami, lampionami, serwetami. Wciąż czekałyśmy na dwie kolejne koleżanki Ali i Brednę, raz jeszcze przypomina się induskie poczucie czasu. Kiedy przyszły rozmawialiśmy sobie o tym i owym, zupelnie luzno. Brenda studiuje w stanach, Ali w Deli, oczywiście ekonomię.

Zamówiony posiłek wyglądał zachęcająco, kelnerzy zgodnie z tradycją nałożyli nam wszystkiego po trochu, ja miałam swoje warzywa w curry, marchewkę, sałatę i brokuły, zupełnie.... normalne? Do tego ryż z warzywami i makaron w sosie sojowym, który zupelnie nie przypominał ani spaghetti, ani penne znanych z Europy. Wszystko wyjątkowo łagodne i smaczne. Dziewczyny, znów induskie, nie-wegetarianki, wcinały chrupiącą cielęcinę w pikantnym sosie, albo raczyły się kurczakiem w zalewie, jakkolwiek. Gdybyśmy jeszcze piły do tego wino, poczułabym się jakbym była w Polsce, ale tutaj trzeba było się zachować zgodnie lokalnymi zasadami, do picia woda.

Po posiłku pojechałyśmy odwieźć koleżanki i na LCM, spotkanie komitetu lokalnego New Delhi. Tam w szkole podstawowej już u wejścia słychać było AIESEC dance, w klasie zaś grupka ludzi tańczących, śmiejących się i skandujących okrzyki promujące departamenty, bardzo głośno, chyba aż za głośno. Przyjęli mnie ciepło krzycząc „Polska, Polska, Polska, biało czerwoni”. Potem kiedy z Aki powiedziałyśmy im, ze potrzebuję kogoś kto mógłby pokazać mi miasto w czasie kiedy ona jest w pracy, słychać było szmery, więc jestem dobrej myśli. Potem oni zajęli się swoimi bieżącymi sprawami a ja pisaniem, w wolnej chwili podszedł do mnie LCP i ustaliliśmy że Marcin, kolejny EP z Polski, zostanie w domu dla praktykantów, że odbierzemy go razem z lotniska, a te kilka dni spędzę razem z Chińskimi praktykantami, którzy też przyjechali wcześniej żeby zobaczyć Delhi.

Spotkania tutejszego LC należą do głośnych i długich, dobrze ze u nas jakoś to wszystko sprawniej przechodzi, nie dość że skwar doprowadza ludzi do szału, członkowie mdleją, a wszyscy tylko klaszczą i krzyczą. Kultura, kulturą, ale bez przesady.

2 komentarze:

  1. Ola Ola :):*

    Czytam na bieżąco i jestem coraz bardziej ciekawa :) I pełna podziwu, że sobie radzisz :
    Pozdrawiam serdecznie, trzymaj się tam mocno :)

    OdpowiedzUsuń
  2. taaa a to dopiero początek. A ja jestemn bardzo ciekawa jak u Was "życie toczy toczy swój garb uroczy" jak było nad morzem, co teraz robicie i w ogóle

    pozdrawiam
    Ola

    OdpowiedzUsuń