czwartek, 2 lipca 2009



Drugi Dzień w Indiach.

Budzi mnie służka czyszcząca na kolanach podłogę, nie nie mówi po angielsku, nie nie chce przeszkadzać, trochę zawstydzona wypowiada, pewnie jedyne zdania w obcym języku "Good Morning, sorry" i uciekła. Przychodzi tu codziennie, nawet nie wiem czy płaca jej wystarczająco dużo by przeżyć...

Pierwsza wiadomość z rana, nie ma wody... będzie za pół godziny, czekamy, bo co robić?
Po chwili, jak to mają w zwyczaju mówić hindusi, woda już była więc i kąpiel stała się możliwa. Potem śniadanie zupełnie jak w domu (kanapka z serem i ogórkiem) i wyruszamy.

Problemy z czasem:
Chyba największym kłopotem dla każdego Europejczyka w Indiach jest czas i tutaj dwa aspekty. Po pierwsze zmiana strefy czasowej na +3,5h robi swoje, bo nie dość że w nocy nie można spać, to jeszcze rano o jakiś dziwnych, zupełnie niemiłosiernych porach budzą człowieka mówiąc "jest 9ta" a na zegarku biologicznym 5.30 i za nic nie chce się wstawać. Ale do tego można się przyzwyczaić, przestawić z czasem, gorszy jest ten drugi problem "czasowy".

Otóż w Polsce, tak jak w ogromnej większości miejsc na świecie, jak ktoś mówi przykładowo ze będzie za 10 minut, to spodziewamy się go za 10m do kwadransa, tutaj za "10 minut" może być również za godzinę, czy nawet za dwie. I dlatego wczoraj czekałam tylko kilka minut od 2giej do 5tej aż chłopcy wrócą z uczelni, a teraz piszę ten post czekając 5 minut na Robina, od jakiś 20stu. Zastanawiam się tylko jak ludzie radzą sobie z rozkładami jazdy jeżeli są takie 'luźne'?

Widzieliście kiedyś blondynkę mknącą przez Delhi na motorze? Nie, mieszkańcy New Delhi chyba też nie, więc wyobraźcie sobie ich zaskoczenie. Miasto z perspektywy motoru jest zupełnie inne, człowiek widzi i doświadcza zupełnie nowych wrażeń, wiatr we włosach pozwala na chwilę zapomnieć o skwarze, w głowie kłębią się myśli, obrazy przeskakują jak w kinie i tylko ten hałas nie daje spokoju i te dzieci, śpiące na chodnikach, i ten smród ulicy, na której znaleźć można wszystko.

Patrząc na nie zastanawiam się nad siłą przypadku. Sam fakt, że urodziłam się w Polsce zapewnia mi rzeczy o których one nawet nie myślą, edukację, ochronę zdrowia, dostęp do czystej wody... Te dzieci w żaden sposób nie wybrały sobie przecież życia, dostosowują się jedynie do jego zasad i codziennie przegrywają ze swiatem, i codziennie godzą się na porażkę swojej egzystencji, i codziennie przygotowują się do beznadziejnej walki dnia następnego.

Jedziemy drogą na której nie ma ani znaków, ani świateł a pasy są tylko po to żeby były, bo na 2 pasach jednocześnie są 4 samochody i motocyklista, który nie zważa zupełnie na nic. To cud, ze nie dochodzi tutaj co chwile do wypadku, a może dochodzi, tylko ja tego nie widzę. We włosach wiatr.

Świątynia Lotosu wita nas z daleka swoim monumentalnym wyglądem zaslugując na miano największej i najbardziej nowoczesnej w New Delhi. Jest osadzona w centrum gigantycznego parku poprzecinanego alejkami, po których nie można chodzić. Żeby wejść musimy ściągnąć buty, potem tylko krótka informacja o tym, że w środku panuje absolutna cisza i możemy zobaczyć co kryje się za drzwiami. Wnętrze świątyni na planie koła jest wysadzane marmurowymi płytami, w prześwicie nad głowami widać bezchmurne, błękitne niebo. Nie ma tu ani ołtarza ani zbędnych mebli, tylko puste ławki dla modlących się i ogarniająca wszystko cisza. Nasz czas dobiega końca, wracamy.

Okazało się, że musimy pojechać do brata Robina po ważne dokumenty, wiec znów uderzamy w drogę. Czyż to nie kuriozalne, że wielka firma zajmujaca się "bardzo ważnymi" sprawami nie ma nawet porządnego parkingu, tylko powiedzmy szczerze... klepisko? W srodku jest dużo lepiej jes klimatyzacja, pojawia się też służący ze szklanką wody dla mnie, odmawiam. I atrakcja programu, toaleta dla obcokrajowców, zupełnie czysta i z zupełnie białym papierem toaletowym.

Z firmy wyruszamy w poszukiwaniu mojego lekarstwa do kampusu medycznego. Okazuje się jednak że nie ma apteki na terenie ośrodka, ale zaraz na przeciwko jest ich kilka. Poszliśmy tam zanic mając samochody jeżdzące w dziwnej kolejności. I wtedy po raz pierwszy zobaczyłam uliczny market, miejsce gdzie można znaleźć wszystko, to jakby dostać po glowie strumieniem gorącego powietrza, w jednej chwili człowiek znajduje się we wnętrzu cyklonu, ludzie tu jedzą, rodzą się i umierają, obok siebie, jeden przy drugim i bez najmniejszego zainteresowania, wstydu. Poszliśmy do apteki albo powiedzmy do miejsca, w którym wydawane są leki, bo bardziej przypomina to stragan uliczny niż farmacje. W żadnej z nich nie znaleźliśmy upragnionych tabletek, jedyne co nam powiedziano, to że lek jest ważny i musze go zdobyć, ale nie tutaj, na lotnisku, albo gdzieś indziej w większej aptece. Mam nadzieje, ze jutro uda się w Bombaju.

Wracamy do mieszkania, już nawet nei zwracam uwagi na ludzi gapiących się na mnie, na kierowców zaczepiających nas przy każdym skrzyżowaniu, na dzieci pokazujące palcami. Odrobina odpoczynku, prysznic i znowu w drogę. Musimy kupić torbę bo moja się właśnie rozwaliła a bez torby jak bez ręki, szczególnie ze następnego dnia wylatuje do Bombaju. Pojechaliśmy na targ. Nie wiem czy gdziekolwiek wcześniej widziałam coś podobnego, nawet market uliczny nad brzegami Czarnego Lądu nie był ani tak imponujący ani tak ogromny. Powiedziano mi, że jest to miejsce gdzie można kupić wszystko i tanio, tylko trzeba się targować. Ja oczywiście, nei umiem, ale od czego jest Robin. Znajdujemy moją torebkę na jednym z pierwszych stoisk, płacę około 15 złotych, potem jeszcze kupujemy portfel za ok 6ciu. Nie wiem jaka jest prawdziwa wartość tych rzeczy i czy to naprawdę był interes życia, ale piekące słońce i uliczni sprzedawcy na siłę próbujący co chwile coś wcisnąć każą mi godzić się na to co mówią inni i po prostu uciekać.

Następnym przystankiem jest collage Robina i chłopców. Zamknięta, ogrodzona murem i drutem kolczastym posiadłość w środku kryje niepozornu budynek, ani nie duży, ani nie nowoczesny. To fakt jest tam klimatyzacja, w środku marmurowe podłogi ale nic poza tym. Klasy jak klasy, niczego specjalnego nei mogę się doszukać w tym co zachwalają wszyscy, z Robinem na czele. W szkole jestem traktowana jak atrakcja turystyczna, ludzie podchodzą, pytają kim jestem i co tu robię, czy jestem sławna... Wbrew pozorom, to nie jest przyjemne, ale nic nie da się zrobić, bo przecież obcość wypisaną mam na twarzy. Wreszcie postanawiamy wracać do mieszkania.

kolejny prysznic i jakiś posiłek, wygląda to jak placuszki naan z cebulą a do tego jest jogurt, ale można wreszcie odpocząć i to się liczy. Robin nalega bym uczyla go tańczyć, to dziwne, ale jeszcze wczoraj był bardzo miłym chłopcem, dzisiaj co chwile czegoś ode mnie żąda i ni jak obchodzi go moje zdanie. Dla świętego spokoju uczę go kilku kroków salsy, aczkolwiek uczucie zagrożenia wciąż pozostaje. Po chwili zjawia się Sushi, rozmawiamy chwile o naszych róznicach kulturowych. W Indiach panuje przekonanie, że Europejczycy są samolubni, jakoś nie mogę się z tym zgodzić więc zaczyna się dyskusja. Na szczęście nie doszło do kłótni, Robin w porę zarządzil wyjazd, czeka mnie brama Indii.

Jednak przed Bramą musimy zmierzyć się z korkiem. Zanim tu przyjechalam myślałam, że największe korki są w Londynie, swoją drogą na 7 sisters można stać w korku o 3 rano, ale z perspektywy New Delhi tam, to wcale nie był zastój, tylko kilka samochodów stało na światłach. Robin lawiruje między samochodami, ale i tak zajmuje nam to niemilosiernie dużo czasu, by w koncu zobaczyć monumentalny łuk bramy Indii. Swym wyglądem przypomina Łuk triumfalny i otaczające go Pola Elizejskie, tylko jakby to wszystko pomnożyć przez 2, albo 3 i dodac dzieciaki zaczepiające nas co chwilę, by sprzedać zabawki, jedzenie, gazety, kwiaty albo zeby po prostu coś wyżebrać. Im nie wystarczy powiedzieć nie, nawet nakrzyczeć można, a wciąż będą do człowieka pełzły jak robactwo i nie odpuszczą dopóki, dopóty nie znajda kolejnej ofiary. Spacerując w stronę bramy robimy zdjęcia, potem jeszcze tradycyjna fotka przy samym lańcuchu otaczającym monument i tyle.... niekoniecznei.

Zawsze śmiałam się z opowieści o robieniu sobie zdjęć z blondynką, myślałam że to żarty grubymi nićmi szyte, bo przecież to takie niedorzeczne... a jednak. Przy bramie podchodzi do nas matka z dzieckiem na ręku i pyta czy może mieć ze mną zdjęcie, bo chcialaby pokazać rodzinie. co robić? Zgodziłam się, niechętnie bo niechętnie, ale zgodziłam się. I tak oto stałam się maskotką tłumu.

W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze jedną światynie, tam przechodzimy calą procesję składania ofiar bogom. Na początku zdejmujemy buty i myjemy dłonie, potem trzeba zaopatrzyć się w koszyczek z kwiatami i proszkami ofiarnymi, wtedy mozna ustawic się w kolejce do świątyni. Wchodząc dotykamy stopni i czoła, to pierwszy znak, pierwszy przystanek na drodze do boga. W procesji przypominającej troche Boże Ciało idziemy w rządku śpiewając pieśni religijne, co chwile ktoś klęka i całuje podest przed kolejnym posążkiem bożka, tu dziękuje za wodę, tam za ogień i ziemię. Na koniec kładziemy wieniec kwiatów u stóp największego posągu i za drobną ofiarę dostajemy blogosławienstwo, a ja kwiatka z wieńca bożego. Następnie możemy udać się do drugiej stacji, gdzie wsypujemy do ogniska święcony proszek, by móc zakończyć przemarsz święcac wodę.

Wreszcie wracamy. Robin całą drogę wymusza na mnie, żebysmy napili się dzisiaj piwa. Nie chce, kolejny raz nie chce, ale pomimo to zgadzam się, dla świętego spokoju. Kolacja i spać, bo rano o 4, czeka nas wyprawa na lotnisko, a potem zobaczyć Bombaj, doswiadczyć Ocean.

1 komentarz:

  1. i did not understand even one word :D
    but was really nice ,, i enjoyed that :D hi hi

    Mohammad

    OdpowiedzUsuń