piątek, 3 lipca 2009

Wciąż nie mogąc się przyzwyczaić do zmiany strefy czasowej zeszłej nocy ni jak nie moglam zasnąć wcześniej, nawet dzień, naszpikowany wrażeniami niczym hinduska chusta koralikami nie zmógł mnei wystarczająco. Zatem pomimo świadomości że muszę rano wstawać o 4tej zasnęłam dopiero po pierwszej w nocy. Rano pobudka, pakowanie torby, tak znów zapakowałam się na 3 dni do damskiej torebki, wychodząc z założenia że nie ma sensu taszczyć z sobą niepotrzebnych rzeczy, albo tego co mogę z łatwością pożyczyć. A że uprzednio dzwoniłam do Meghi to dowiedziałam się, że i ręcznik, i kosmetyki mogę sobie darować. O 4.40 byłam już gotowa, wzięliśmy auto i pomknęliśmy na lotnisko. Robin cały czas nas ponaglał a koniec końców okazało się, że mam półtory godziny czekania, więc usiedliśmy w poczekalni i rozmawialiśmy o różnicach kulturowych, szczerze mówiąc mam trochę tego dosyć, bo każdy pyta o to samo.... ale cóż, ich prawo pytać, mój obowiązek odpowiadać.

Wydawałoby się, że lotniska wszędzie wyglądają zupełnie tak samo, a jednak. W Indiach już na wstępie widać różnice. Nie w wystroju, nie w kolorystyce, ale w zasadach użytkowania. Wyobraźcie sobie, że na teren lotniska wejść mogą tylko osoby z waznym biletem i wylegitymowane paszportem lub chociaż dowodem osobistym. W moim wypadku znów sprawdzana jest wiza. Muszę więc przed wejściem pożegnać się z chłopcami i samotnie wyruszyć naprzeciw strażnikom. W środku wygląda to już zupełnie normalnie, kolejki, kolejki, kolejki. Nie mam nic poza torebką bagażu podręcznego więc nie muszę niczego zdawać. Teraz tylko odprawa celna i można wylatywać.

I tutaj pojawia się problem, coś czego żałować będę przez najbliższe kilka miesięcy. Zapomniałam zupełnie że w torbie mam szwajcarski scyzoryk, prezent od brata, który mial mi służyć w czasie podróży. Ochrona celna to wychwytuje i na nic mają się moje prośby żeby po prostu go wzięli a ja odbiorę za 3 dni, nic nie da się zrobić, muszę zdać scyzoryk do utylizacji. Zastanawiam się przypadkiem czy żaden z celników nie wziął go dla siebie, jest na nim wygrawerowane co prawda moje imię, ale czy ma to dla nich znaczenie? W końcu tak łapczywie się na niego patrzyli....Szkoda, bardzo szkoda...

Samolot do Bombaju odleciał zgodnie z planem a lot był spokojny. Trzeba przyznać, że jakość obsługi linii lotniczych niczym nie odbiega od standardów europejskich. Nawet pasażerowie jakoś obojętnie podeszli do mojej inności i zajęci bardziej samymi sobą odpływali w myślach. A ja po raz pierwszy znalazlam wystarczająco dużo czasu by przeczytać ustępy przewodnika nt miasta. I tu kolejna zła wiadomość, nie można kąpać się w oceanie, przynajmniej nie w Bombaju. Woda jest zupełnie skażona i grozi to poważnym zatruciem, zatem na nic mają się moje plany samotnych kąpieli, trzeba będzie to odłożyć, jak mus to mus

Na lotnisku czekała na mnie Megha, czyż nie cudownie, ze można polegać na znajomych Abiego? Szczerze mówiąc myślałam że powita mnie krągła ubrana w sari kobieta, a tutaj na lotnisku widzę machającą niziutką dziewczynę ubraną w jeansy i tshirt, zatem zupełnie po nowoczesnemu, po europejsku. Bombaj przywitał mnie deszczem, to ciekawe uczucie, taka ciepła ulewa której nie ma się dosyć, po skwarze New Delhi jest nawet przyjemna. Wsiadamy do auto, Megha zaczyna się targować o cenę dowozu, kłótnia z kierowcą kończy się tym, że decydujemy się na inną taksówkę. Jadąc do jej mieszkania trochę rozmawiamy, ja trochę przysypiam. Jednak podróż przy 2godzinach snu jest męcząca. W polowie drogi samochód się psuje, musimy się przesiąść do kolejnego auto, którym dojeżdzamy już pod sam budynek. To apartementowiec z 20ma piętrami, na szczęscie jest winda. Ochroniaż patrzy na nas spod ukosa, ale nie robi problemów. W środku okazuje się że służąca jeszcze nie przyszła i w mieszkaniu panuje bałagan, wszędzie są muchy które nie dają spokoju. Przeklinam sama siebie, że nie wzięłam niczego przeciwko insektom, trzeba będzie się w coś zaopatrzyć w aptece.

Megha idzie na zajęcia a ja zostaje sama, wreszcie mogę się polożyć spać, jednak łóżko jest bardzo twarde i trudno zasnąć, dopiero poobkładana poduszkami na chwile odpływam. Po jakiejś godzinie słyszę dzwonek, to służąca, otwieram a ona zabiera się bezgłośnie do pracy, znowu śpię, a budzą mnie dopiero współlokatorki Meghi które przyszły właśnie z zajęć. Rozmawiamy, jemy i znowu rozmawiamy. Dla nich wydaję się być skarbnicą wiedzy nt Europy, miejsca gdzie w ich oczach wszystko jest lepsze.

Czas płynął a za oknami zaczynało robić się ciemno, zdecydowałyśmy w końcu na wyprawę do sklepu uwieńczoną spacerem ulicami Bombaju. Znów wsiadłyśmy do auto i próbowałyśmy przebić się przez ulicę Finansowej Stolicy Indii. Na pierwszy rzut poszedł sklep wielobranżowy. Niby zwykły sklep, gdzie można znaleźć wszystko, problem w tym że żeby wejść musiałyśmy zostawić wszystkie rzeczy, a moja torebka została zaklejona specjalnym paskiem zabezpieczającym. Wszystko to tylko po to, żeby zapobiec kradzieżą, trzeba przyznać Indusi mają bzika na punkcie bezpieczeństwa więc strażnicy na każdym rogu ulicy łypiący spod oka na przechodniów przestają robić wrażenie. Sam supermarket przypomina uliczne markety z londyńskiej seven sisters, tłoczno, głośno, a na półkach wszystko, tyle ze w rodzinnych opakowaniach. Wreszcie udaje mi się zdobyć papier toaletowy, kupujemy jeszcze wodę i 7up, no i lody oczywiscie. I tutaj niespodzianka, waniliowe rożki cornetto smakują zupelnie inaczej, są żółte i bardzo słodkie, w smaku przypominające bardziej karmel.

Wychodząc musimy minąć budkę strażnika, żeby nasze rzeczy zostały odpakowane. Potem możemy swobodnie udać się na spacer ulicami miasta. Jest ciepło, wilgotno i cudownie, przestało padać. Mijamy pary włóczące się po ulicach ciesząc się z każdej chwili bez deszczu, wreszcie można spokojnie porozmawiać, w tej bogatej dzielnicy nawet ulice są czyste, gdyby nie strażnicy można by pomyśleć że jesteśmy gdzieś w Hiszpanii i wlaśnie schodzimy wzdluż rampy. No może krowy spoglądające na nas z chodników nie pasują do śródziemnomorskiego krajobrazu, ale w końcu jesteśmy w Indiach. W drodze powrodtnej zahaczamy o targ owoców, gdzie kupujemy mango i banany. Takiego mango nie widziałam nigdzie indziej, w domu okazuje się że niczym nie przypomina smaku importowanych, twardych owoców jakie można od czasu do czasu kupić w polskich delikatesach.

Na koniec idziemy do kolegów Meghi, żebym mogla skorzystać z internetu, ponieważ dziewczyny nie mają dostępu a muszę skontaktować się pilnie z Aki, która ma mnie gościć od poniedziałku w New Delhi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz