poniedziałek, 6 lipca 2009

Wciąż nie mam wiadomości od Aki, jej telefon jest wyłączony a nikt z jej znajomych jakoś nie garnie się do pomocy w poszukiwaniu informacji. Zastanawiam się czy to nie jet jakaś cecha narodowa indusów, ludzi naprawdę odpowiedzialnych mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Najpierw Sadvi która nie raczyła się ani pojawić na lotnisku, ani mimo zapewnień gościć mnie przez dwa dni, teraz Aki pozostawiająca mnie bez żadnego kontaktu. Czy oni nie zdają sobie sprawy z tego, jak ważne są ich słowa? Przecież człowiek przylatuje tutaj z drugiego końca świata z przekonaniem, ze ktoś będzie czekał, że ktoś się zaopiekuje, a okazuje się że musi polegać na sobie i kontaktach, które zdobył wcześniej. I tak ja jestem w komfortowej sytuacji, co mają do diabła powiedzieć Ci, którzy nie znają nikogo i jedyne osoby na których miałyby polegać są z tutejszego LC? Swoją drogą nie mam pojęcia co zrobię jeżeli do poniedziałku nie skontaktuje się z Aki, bo przecież blondynka samotnie w New Delhi nie brzmi zbyt zachęcająco.

Jak na razie staram się o tym nie myśleć, podziwiać Bombaj, odkrywać jego mieszkańców. Wczoraj na spotkaniu ze znajomymi Meghi rozmawiałam z jednym z jej kolegów o niedorzecznościach Indii. Czyż to nie kuriozalne że cały świat oszczędza wodę, gaz, prąd, segreguje śmieci myśląc o biednych hinduskich dzieciach, które nie mają dostępu do źródeł, przy czym ulicami Bombaju leje się woda, miasto tonie w śmieciach, a ludzie nie wiedzą w ogóle co to recycling? Z tarasu na 14 piętrze oglądaliśmy miasto zadumani nad beznadziejnością i naszego, i ich społeczeństwa. Europa się starzeje, ludzie coraz później decydują się na dzieci, jeżeli w ogóle, tutaj dzieci rodzą się na potęgę, tyle że i tak umierają codziennie w slumsach, miastach w miastach stających się ostatnio hitem turystycznych atrakcji. Slumdog milionair to też Indie, takie o których chciałoby się zapomnieć, lecz nie sposób. I tylko te muchy obsiadające wszędzie i wszystko....


Jeżeli ktokolwiek z Europejczyków myśli że wie co to deszcz, to myli się, no chyba że był w czasie monsunów w Indiach. Czegoś takiego nie widziałam nigdy w życiu, w ciągu ułamka chwili zalane zostało cale miasto, a ulice zamieniły się w rwące potoki, a wszystko spowodowane nie więcej niż godzinną ulewą, gdzie w Polsce musiałoby padać przez kilka dni. Dżdżysty był cały drugi dzień w Bombaju, tylko mnie to dziwiło, denerwowało, powodowało ból głowy i okropną senność, mieszkańcy przyzwyczajeni podchodzili do wszystkiego ze stoickim spokojem, pada to pada, kiedyś przestanie...

Około 14stej kiedy dziewczyny już się wyszykowały, a trzeba przyznać że zajmuje im to dokładnie tyle samo czasu ile wszędzie, to znaczy krótko mówiąc, za dużo, wyszłyśmy zmierzyć się z deszczem. Brodząc uliczkami doszłyśmy do głównej a potem „Riksza!, Riksza!” i pojechałyśmy do najbliższego przystanku kolejki miejskiej. Prawie jak taka sobie bombajska skm, ale wiadomo jak to z prawie, tylko idea jest podobna, bo to kolej miejska, ale ani szybka, ani jak nasza skm wygodna. Najnowsze wagony wyglądały jak te które jeszcze młodość naszych dziadków pamiętają, a w kolejce tłok, którego nie da się po prostu opisać. I jeszcze sprzedawcy, co chwile do przedziału przychodził ktoś z hakiem obwieszonym pierdołami, gdzie grzebienie i szczotki to nic nadzwyczajnego, bo dostać można nici, lakiery do paznokci, kredki do oczu, bluzki, portfele, pokrowce do telefonów i cokolwiek jeszcze można zaczepić o hak i próbować sprzedać. Już nawet nie dziwiła kolejna osoba wciskająca jakieś przedmioty, czy jedzenie, paluszki, ziemniaczki, orzeszki, batoniki, chrupki, owoce, wszystko .I tylko w głowie pytanie, a gdzie koncesja, podatki, składki na służbę zdrowia...

Ze stacji znów w riksze i pomknęłyśmy w stronę Muzeum Księcia Walii, jednak w drodze stwierdziłyśmy że warto by coś zjeść więc zatrzymałyśmy się u Leopolda, najstarszej kawiarni w Bombaju, pamiętającej jeszcze czasy wiktoriańskie. W środku oczywiście tłoczno, zastanawiam się czy powinnam wszędzie nadmieniać że jest ciasno i tłoczno, skoro tłok towarzyszy nam nieustannie, w każdym razie w restauracji panował przyjemny gwar, a kelnerzy krzątali się wokół klienteli z oddaniem. Miejsce jest bardzo popularne, trafiło nawet do przewodnika jako jedno z najlepszych by zjeść coś i napić się piwa. My jednak nie decydujemy się na szklaneczkę złocistego, ja wybieram bananowego shake, dziewczyny wodę z cytryną. Raczymy się jeszcze ryżem curry z warzywami, do tego na deser lody i wyobraźcie sobie że za wszystko, z napiwkiem dla kelnera płacę 300 rp, czyli około 18 zł! Czy to nie cudowne? W Polsce tyle zapłaciłabym pewnie za napoje i deser, o daniu głównym nie wspominając i to jedno z droższych miejsc w Bombaju! Niesamowite!

Potem znów bierzemy taksówkę i jedziemy już w końcu do muzeum, jest 5ta, więc mamy godzinę. Jednak muszę przyznać, że generalnie bez szaleństw, w największym muzeum miasta oczywiście znajdują się światowe dzieła sztuki, ale ni jak ma się ono do Luwru, chociaż czy cokolwiek robi wrażenie po zobaczeniu Luwru? W każdym razie ekspozycje stają się pretekstem do poznania kultury Indii, dziewczyny tłumaczą mi mitologię hinduską i opowiadają o bogach i ich wcieleniach. Wisznu, Sziwa i Brama, wreszcie dają się jakoś w prosty sposób ogarnąć. Inne postaci stają się zrozumiałe i wszystko nabiera ogólnego sensu. Biją dzwony, musimy wychodzić.

Tym razem nie możemy złapać taksówki, dopiero gdy dochodzimy do skrzyżowania kierowca na światłach lituje się i pozwala nam wsiąść, jedziemy do Bramy Indii, zobaczyć ocean i hotel Tadż. I wtedy zaczyna się prawdziwa ulewa, w ciągu 5 minut kiedy stałyśmy przy barierkach fortyfikacji by zrobić chociaż kilka pamiątkowych zdjęć pod parasolkami ulica zamieniła się w potok. Byłyśmy zupełnie mokre a woda sięgała nam do polowy łydek. Ciężko było się poruszać więc już nawet nie wspomnę o podziwianiu widoków. Poszłyśmy więc do hotelu żeby się wysuszyć, moje przewodniczki obawiały się, że mogą nas nie wpuścić ze względu na brak stosownego stroju, wydało mi się to zupełnie niedorzeczne, skoro to hotel to mamy prawo tam wejść zawsze, a szczególnie gdy pada. Strażnik nie robił problemów i po chwili byłyśmy w środku przybytku o sławnej historii. Hotel Tadż był bowiem zbudowany jako głos protestu przeciwko dyskryminacji Indusów przez Brytyjczyków. W czasach kolonialnych w hotelach można było uświadczyć tabliczki informacyjne „Psom i Indusom wstęp wzbroniony”, tak właśnie biali obchodzili się z narodem który pracował na ich bogactwo. Pewnego razu nawet najbogatszy z Indusów, przedstawiciel szacownego rodu Tata (ten od samochodów), został wyproszony z hotelu dla Europejczyków ze względu na swoje pochodzenie. Postanowił zatem zbudować hotel dla wszystkich, bez względu na kolor skóry i przekonania i tak też powstał hotel Tadż, który w środku wygląda po prostu doskonale. My tymczasem wjeżdżamy na ostatnie piętro, żeby wysuszyć się w łazience. Ani Sziwania ani Praczeti nigdy nie pomyślały nawet o tym że w łazience hotelowej można zdjąć bluzkę i ją wysuszyć, tak po prostu. W hotelu kupuję jeszcze kartkę i możemy wyruszać, za oknem deszcz, ale jechać trzeba, w końcu do apteki.

Apteki którą naprawdę trudno znaleźć, ale dla chcącego nic trudnego i po jakiś 20 minutach kupuje moje upragnione leki. Aż dziw, że apteka polecana na całym świecie przez LP wygląda jak mała lubańska, gdzie leki są pochowane w papierowe pudełka, a aptekarz nawet nie chce wziąć ode mnie recepty. Widać Indie rządzą się swoimi prawami. Z apteki znowu na stacje, pociągiem do mieszkania, no może nie koniecznie, bo zgłodniałe po całym dniu idziemy jeszcze do restauracji, gdzie pierwszy raz jem coś palcami. I wyobraźcie sobie że jeść palcami u nas i tutaj to nie to samo, jak dziecko uczę się ruchów ręki, tak, żeby zrobić to poprawnie, tak żeby zlapać spod spodu kciukiem... Pijemy Lassi, cudo zrobione z jogurtu naturalnego i wanilii. Po posiłku możemy jechać do mieszkania, tyle ze nie jest to takie proste. Riksze mają swoje rewiry i nie każdy może nas zawieść, brodzimy więc ulicą by wreszcie, po 10 minutach znalazł się kierowca zdolny nas zawieść. Jedziemy a ja zaczynam przysypiać, męczy mnie ból głowy.

Wracamy, rozmawiamy i kładziemy się spać. I jeszcze jedna ważna informacja, skontaktowałam się wreszcie z Aki, wszystko w porządku, nie ma obaw będzie na mnie czekać w poniedziałek na lotnisku. Są za to problemy z moim telefonem, smsy które wysyłam nie dochodzą choć balans się zmniejsza... muszę to rozwiązać, szybko w New Delhi.


Rano telefon z domu, wiem już jak brać leki więc wszystko zaczyna się ukladać, rodzice wspominają o powodziach nawiedzających Indie, o ewakuacjach w Bombaju, a my nawet nie zauwazyłyśmy. Tzn widziałysmy spustoszenia wywołane żywiołem ale bez przesady, tak przynajmniej tłumaczą to mieszkańcy. Widać relatywizm.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz