poniedziałek, 27 lipca 2009

A po burzy przychodzi dzień... a my pojechaliśmy do Kaszmiru.
W drodze do:
Jeżeli ktokolwiek z Was myśli że podróżowanie w Indiach wygląda podobnie jak podróżowanie gdziekolwiek indziej, ten powinien spróbować dostać się z Chandigarh do Jammu, albo po prostu pojechać gdzieś w głąb kraju, omijając wielkie miasta, tak jak my jechaliśmy i zdobyć bilet, tak jak my zdobyliśmy. Nie powinnam chyba pisać że nie było to łatwe, bo przecież w Indiach łatwo jest... kupić kurte o nawet o 12 w nocy, ale to inna bajka. W każdym razie z Justyną pojechałyśmy do dworca głównego w Chandigarh, do sektora 17stego, tam schodami w górę do biura informacji turystycznej po jakąkolwiek informacje o tym jak się dostać do miasteczka na granicy z Pakistanem. Opcji było kilka, rozsądnych dwie, albo pociągiem przez Ambale albo autobusem, bezpośrednio, a że stacja kolejowa była tuż naprzeciwko najpierw właśnie tam powędrowałyśmy z plecakami napakowanymi żądzą przygody.
Pierwsze co można zobaczyć wszedłszy do hali dworca to tłum, brud i … specjalne okienko dla obcokrajowców. Spokojnie stojąc w kolejce nawet nie zauważyłam kiedy podszedł do mnie starszy Indus, tak okolo 70tki, zapytał gdzie jedziemy i skąd jesteśmy. Zwykle denerwuję się kiedy zaczepiana przez tubylców pytana jestem o to skąd pochodzę, jak podobają mi się Indie i takie tam pierdoły, ale nie zdążyłam nawet odpowiedzieć kiedy zza pazuchy wyciągnął skrawek papieru, stary artykuł z lokalnej gazety przedstawiający historie człowieka który pomaga obcokrajowcom. Artykuł był o nim, o starszym człowieku, który pomógł nam tego dnia dostać się do Jammu.
W kasie okazało się że biletów nie ma na dzisiaj ani na jutro, a my musieliśmy dotrzeć tam w ciągu następnych 20h, inaczej wyprawa nie miałaby sensu. Z dworca ów człowiek zabrał nas na stacje prywatnych przewoźników autobusowych, znalazł odpowiednią firmę i razem kupiliśmy bilety. Klasa sleeper, wyjazd o 21.00.
To właśnie tacy ludzie sprawiają że Indie są po prostu incredible, jak znak na lotnisku, ludzie którzy pomagają bezinteresownie, goszczą i troszczą się o nas z dobrego serca. Mam nadzieje, że wiele jeszcze osób spotka się z pomocą tego uroczego starszego pana.

My tymczasem zadzwoniłyśmy do Michała, dochodziła 17.00 nie było sensu wracac do mieszkania do mani majry, lepiej było pokręcić się po ulicach, zjeść coś i udać się na przystanek. Misiek pojawił się po jakiś 20 – 30 min. razem poszliśmy do sektora 17stego zjedliśmy niedobry obiad w jedynej restauracji w pobliżu, hot millionairs, nie dość że drogo to jeszcze małe porcje, potem jeszcze wtrząchnęliśmy kukurydze pieczoną prosto na deptaku i poszliśmy do parku. Tam spaliśmy trochę, gadaliśmy trochę i czas mijał. Kiedy się ściemniło poszliśmy jeszcze do coffee a day na ulubionego shakea i tak siedząc w klimatyzowanym pomieszczeniu, rozmawiając po polsku z polskimi znajomymi przez chwile zdawałoby się że można zapomnieć o tym że utknęliśmy wszyscy na dwa miesiące w Indiach, że za oknem chociaż już noc wciąż jest 35*C, że za chwile uderzy w nas fala gorąca i znów nasze ciała pokryją się miliardami kropelek potu a żebrzące dziecko podbiegnie do nas prosząc o 2 rupie.

Poszliśmy do autobusu, czekały na nas miejsca w poczekalni, ponieważ opóźnienie jak zawsze w Indiach miało mieć miejsce. Po jakiś 30 minutach dowiedzieliśmy się że możemy pójść do drugiego autobusu który zawiezie nas do tego ostatecznego. W tzw międzyczasie poznaliśmy dziewczynę z Jammu która właśnie wracała do domu, obiecała nam pomóc w znalezieniu hotelu, tak żeby zapobiec potrójnej cenie pokoju ze względu na nasz kolor skóry.
Pół godziny minęło zanim dotarliśmy do naszego busa deloux, nie spodziewałabym się takiego standardu nazwanego hucznie deloux, ale jak to mowią „welcome to India”. Obdrapane brudne siedzenia, zabite deskami okna i niedziałające wiatraki to właśnie był podwyższony standard. Najpierw usadowiliśmy się na jednym podwójnym łóżku w trójkę, było tak gorąco że pot ściekał po nas strumyczkami, a autobus trzeszczał, huśtał i rzęził krętymi drogami pełnymi wybojów. My natomiast raczylismy się winem wyklinajac na czym świat stoi. Tak, w ekstremalnych warunkach ludzie staja się sobie bliżsi. Dlatego w pozytywnej, pomimo wszystko atmosferze zmagaliśmy się z drogą i z tubylcami gapiącymi się na moje i justynowe odkryte łydki.
Około godziny 2giej w nocy, po przerwie na „siusiu” postanowiłam już położyć się na trzecim wolnym łóżku i jakoś wyspać do rana, kiedy mieliśmy dotrzeć do Jammu. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie zabite deskami okno ze szczeliną za sprawą której w połowie byłam mokra, i jeszcze ten sen-nie-sen nie daje mi spokoju, nawet do dziś. Obudziłam się gwałtownie, zerwałam się na nogi czując jakby ktoś mnie dotykał, ktoś dokładnie to dotykał mojego brzucha. Może to była zasłona, może to był głupi sen, taki sen-nie-sen, ale przestraszyłam się i nie mogłam już zasnąć.

Jammu przywitało nas deszczem, chmurami i przyjemnym chłodem. Z poznaną w drodze dziewczyną pojechaliśmy pod drzwi hotelu, całkiem ładnego hotelu gdzie za pokój trzyosobowy z łazienką, coolerem i telewizorem zapłaciliśmy jedyne 600rs. Aż dziw, bo w chandigarh śmierdzący pseudo-pokój miał nas kosztować tylko 50rs mniej i pozostaje pytanie jak do tego wszystkiego ma się hinduska gościnność w wersji AIESEC Chandigarh.
Zmorzeni podróżą wzięliśmy prysznic i położyliśmy się spać, chociaż na dwie godzinki. Potem poszliśmy zwiedzać miasteczko. Pomimo tego, że była to stolica stanu Kaszmir, nie widać było tu ani bogactwa ani przytłaczającego tłumu. Miasteczko żyło sobie swoim rytmem a na ulicach nie udało mi się przez cały dzień zobaczyć innych poza nami turystów. Już z przystanku widzieliśmy wielką i piękną hinduską swiątynie więc pierwsze co postanowiliśmy zrobić to udać się właśnie tam. Wspinając się to w górę to w dół dotarliśmy pod bramy budynku.
Żeby wejsc do środka musieliśmy zostawić wszystko strażnikowi, zdjąć buty i jak boże dzieci przejść boso przez wszystkie uliczki świątyni. Co przystanek namaszczani olejkami, barwnikami i błogosławieni przez kapłanów czuliśmy się częscią jakiejś ceremonii której nie sposob zrozumieć. Której nie sposób pojąć, jakiegoś obcego ciala które było obok nas, nie w nas, do nas nie miało dostępu. Wyszliśmy. Wyszliśmy by pojść na dół i dostać się wreszcie do glównej ulicy, mijając stragany z materiałem, z kurtami, z szatami, z nićmi i tkaninami.


Uliczki widoły nas w dół, chcieliśmy dostac się do kolejnego punktu na trasie, kolejnego niezapomnianego zabytku wartego zobaczenia. Jednak z momentem kiedy weszliśmy do biura podróży, zmęczeni kłótniami z rikszarzami okazalo się że miasteczko ma tylko trzy zabytki warte uwagi, jeden mamy już za sobą, ów świątynie ku czci całego panteonu bóstw hinduizmu, a dwa kolejne nie zajmą nam więcej niż jeden dzień, więc trochę zawiedzeni udaliśmy się kolejną rikszą do wskazanego nam pałacu. Po długich targach zaplaciliśmy kwotę wskazaną nam wcześniej przez pracownika biura, tym razem się udało. Po deszczu nie było już śladu, słońce niemiłosiernie paliło nasze plecy kiedy szliśmy przez park alejkami wiodącymi do budynku palacu. W środku był... hotel w którym postanowiliśmy zjeść obiad, zamówiłam paneer, ser podobny do twarogu, zapiekany w warzywach. Michał pierwszy raz w Indiach jadł mięso, w takim hotelu można sobie pozwolić, Justyna zdecydowała się na makaron. Odpoczęliśmy w klimatyzowanym, ślicznym pomieszczeniu i za nic w świecie nie chcieliśmy wychodzić na zewnątrz, jednak trzeba było się zbierać, jak mus to mus, wstaliśmy i ociągając się przesadnie wyszliśmy na zewnątrz, tam uderzyła nas fala gorąca i znów w myślach usłyszałam „Welcome to India”. Stwierdziliśmy że słuszną opcją będzie usiąść na trawie i jeszcze dac sobie choć chwile wytchnienia. Jedyny problem polegal na tym ze miejsca „pod drzewami” były okupowane albo przez induskie rodziny albo przez... mrówki, stada mrówek o rozmaitych rozmiarach od malusieńkich, ledwo widocznych brązowych punkcików do ogromnych czarnych potworów. W końcu jakaś rodzina zdecydowała się opuścić swoje miejsce które na prędce my zajęliśmy. Było tam co prawda trochę mrówek ale przynajmniej mieliśmy cień i nie siedzieliśmy bezpośrednio na mrowisku. Odpoczywając tak chwilę napawaliśmy się widokiem wzgórza i przecinającej je mieczem rzeki, rzeki koloru brunatnego, w połowie wyschłej, pozostawiając brzegi niezamieszkałe. W pewnym momencie przyszła do nas mała hinduska dziewczynka z naręczem bananów, jej rodzina przyglądała się nam od jakiegoś już czasu, myśleliśmy że chce nam je sprzedać, a ona po prostu poczęstowała nas bananami posypanymi specjalną solą. Zjedliśmy je ze smakiem, był inne od wszystkich polskich owoców, trochę dziwne, ale ta sól raczej nie przeszkadzała, podkreślała aromat, wyostrzała doznania....
Słońce przykrywało swoimi promieniami coraz większe obszary przestrzeni, my musieliśmy w końcu wstać i znów wyruszyć w drogę, napęłniliśmy butelki zimną wodą i już mieliśmy wyjść kiedy to jak trzyletnie dzieci zaczęliśmy oblewać się wodą, biegając po trawniku i krzycząc w nieboglosy „mam to w majtkach!” albo „zaraz Cię dorwę!” wprawiając przechodniów to w zaklopotanie, to w śmiech naszym dziecinnym zachowaniem... trzeba przyznać, nie chce dorosnąć....

I tak cali mokrzy, od stóp do głów, ociekający wodą i potem schodziliśmy ze wzgorza kierując się w stronę miasteczka, mijaliśmy krowy, psy i kozy, mijały nas samochody, autobusy, mijali nas ludzie dla których byliśmy zapomnianą dawno atrakcją, powiewem zachodu i tego mitu który wciąż jeszcze tutaj nie umarł, że my, ludzie o pszennej cerze jesteśmy szczęśliwsi. Może jesteśmy? Jesteśmy?

W połowie wzgórza zatrzymał się dla nas autobus, najbardziej lokalny z lokalnych, będąc w Indiach warto podróżować jak Indusi, pomyślałam pakując się do zatłoczonego, trzeszczącego pojazdu. Usiedliśmy jak sardynki w puszce i mknęliśmy wyboistymi drogami aż pod sam fort. W drodze mijaliśmy rozwalające się chałupy, hodowle świń, kur i kóz, zwierzęta jedzące wprost z ulicy, golusieńkie dzieciaki bawiące się wszystkim czym popadnie i zakłopotanych swoim statusem starców, niepotrzebnych nikomu, pozostawionych na ulicy. Wysiadając znów przeszliśmy przez falę gorąca palącego każdy centymetr naszej odsłoniętej skóry ale tym razem czekała na nas miła niespodzianka. Fort otoczony był ogromnym parkiem z wieloma fontannami w których pluskały się szczęśliwe bobasy, w cieniu drzew znaleźliśmy odrobinę ukojenia i tak leżąc, śpiąc, rozmawiając, spędziliśmy kilka godzin czekając na wiatr który orzeźwiłby powietrze, albo na zmierzch który sprawiłby by stało się chłodniej. Pod wieczór wstaliśmy i zaczęliśmy wspinać się po kamiennych stopniach prowadzący do fortyfikacji i tutaj kolejne miłe zaskoczenie, w połowie drogi zobaczyliśmy jezioro, królestwo małpiej zabawy. Małpy niekoniecznie przywiązywały uwagę do tego że były stale obserwowane przez rzesze gapiów, a my mogliśmy z uciechą patrzeć, sprawdzać i analizować ich zachowania, często tak podobne do naszych. Jedna z drugą się kłóciła, jedna z drugą się pobiła, jedna z drugą się bawiła. Wszystkie pływały, skakały z drzewa na drzewo i turlały się po trawie. I jedyne co smutne to ich zabawki, foliówki, plastikowe butelki i kubeczki, papierki po cukierkach i inne śmieci które ludzie wyrzucają bez większego zastanowienia wprost do jeziora.

Następnym przystankiem było oceanarium mieszczące się w podziemiach fortu, może nie było to coś specjalnego ale przynajmniej nie musieliśmy kolejny raz patrzeć z podziwem na budynki, bunkry i strzelnice. Cuda natury są o niebo ciekawsze od imitacji człowieka. Kolejna runda dookoła fortu i już mieliśmy wchodzić do środka kiedy okazało się że nie możemy wnieść ze sobą aparatu, próbowałam przekonać strażników żeby zostawić sprzęt u nich w budce, bezskutecznie. Zdecydowaliśmy się wrócić do pokoju, przebraliśmy się i poszliśmy na kolacje. Poszukiwania lokalu spełniającego standardy higieny spełzły na niczym, w końcu zdecydowaliśmy się na coś przypominającego restaurację gdzie zamówiliśmy tradycyjne Lassie i kanapki. Lassie okazało się być najgorszym jakie piłam, a kanapki... cóż trudno jest zrobić niesmaczne kanapki z serem. W każdym razie miejsce okazało się być niewypałem, wróciliśmy więc do hotelu, Justyna położyła się spać a my z Michałem po raz ostatni wyszliśmy na ulice w poszukiwaniu jakiegoś wina, jakiegoś rumu, jakiegoś cokolwiek... Niestety wszystkie sklepy były już zamknięte, pomimo tego że na zegarku była 9.30 a otwarte powinny być co najmniej do 10. Nawet nie udało nam się kupić żółtego sera na śniadanie, jedyne co zdobyliśmy to pomidory i suchy chleb, i po bananie na głowę.

Nie była to najwspanialsza noc w Indiach, w pokoju pisaliśmy maile do MC, do wice prezydentów, do rodziny, do wszystkich którzy mogli nam pomóc w beznadziejnej sytuacji z Chandigarh i zasnęliśmy zmożeni całym dniem upału. Rano spakowaliśmy się i zostawiliśmy bagaże na recepcji, mieliśmy pojść na zakupy, na targ, ale najpierw udaliśmy się do centrum handlowego na śniadanie, wreszcie lokal wyglądał normalnie, był czysty i mial klimatyzacje i nawet jedzenie było zjadliwe, tak że aż nie chciało się wychodzić na upalne powietrze czekające na nas na zewnątrz. Z restauracji wybraliśmy się do ….kościoła. W miasteczku bowiem jest jeden kościoł katolicki i chciałam bardzo porozmawiać z księdzem misjonarzem, który próbuje zakrzewić tutaj choć trochę cywilizacji. Nasza pielgrzymka do wzgórza w palącym słońcu może nie hartowała naszego charakteru ale dawała wyobrażenie nt. życia tutejszych misjonarzy. Stopień po stopniu zbliżaliśmy się do kaplicy, w środku przywitały nas dwie siostry zakonne, ksiądz tylko przemknął nam przed oczyma i zostawił pod opiekom zakonnic. W całej parafii są trzy, zajmują się kościołem, uczą dzieci angielskiego, prowadzą lekcje dla dorosłych, budują nadzieje na lepsze jutro w sercach opuszczonych przez wszystkich. Rzadko kiedy ktoś je odwiedza, rzadko kiedy ktoś pyta o to co one, co one czują i czego potrzebują, a żyją skromnie, bardzo skromnie, jak prawdziwi krzewiciele pisma, z dnia na dzień dziękując Panu za promień słońca i krople deszczu.

Nie mając żadnych planów wróciliśmy do parku w którym byliśmy dzień wcześniej leżeliśmy i rozmawialiśmy, na zakupy było za wcześnie, tylko ludzie się nam dziwnie przyglądali, „nie, nie chce żebyście robili mi zdjęcia”. I w końcu zrobiło się chłodniej, mogliśmy szaleńczym autobusem wyruszyć do miasteczka na zakupy. Uliczki takie jak wszędzie, takie jak zawsze, małe, wąskie, zatłoczone, a my krzątając się między nimi w poszukiwaniu szala który nie byłby bardziej pstrokaty od wiejskiej spódnicy albo kaszubskiej pisanki. Wtedy też stała się rzecz dziwna, w pewnym momencie zauważyliśmy zbiegowisko na skrzyżowaniu dwu głównych ulic, podeszliśmy bliżej, tam ogrom wojska a ludzie mówią że będzie ceremonia. Świetnie, będziemy mogli zobaczyć prawdziwą hinduską ceremonie, pomyśleliśmy i w momencie kiedy przed naszymi oczyma pojawił się kordon wyznawców bańka mydlana pękła z trzaskiem odsłoniwszy rzeczywistość. Okrutną rzeczywistość. Najpierw w szeregu szli mężczyźni pogrążeni w transie z metalowymi palami przebitymi przez policzki, wystające z ich twarzy były półtorametrowe o średnicy jakiś 3cm, a oni szli, szli, ku chwale swego boga nie czując bólu. Za nimi kolejna procesja, jeszcze bardziej barbarzyńska, o ile można mówić o czymś bardziej barbarzyńskim. Za prętoustymi pojechały wozy, wozy udekorowane złotymi szarfami, kokardami i milionem kwiatów, na tych wozach dzieci poprzebierane, dumne, wymalowane, spokojnie siedzące w pozach odpowiednich bożkom, te wozy ciągną mężczyźni, mężczyźni z hakami wbitymi w plecy, z czterema hakami wrzynającymi się w skórę, skórę która rozciąga się do nieskończoności pokrytej biało-szara mazią zapobiegającą krwawieniu. I idą tak pod górę, ku chwale swego boga, a ja patrząc na to przeklinam wszystkich tych którzy kiedykolwiek nazwali Indie cywilizowanym krajem. Czasem i tolerancja ma swoje granice, tu stanęłam przed swoją granicą tolerancji, patrząc na tych ludzi zapomniałam, że mam przed oczami niewiele przecież różniących się ode mnie, nie, to była banda potwornych barbarzyńców, katujących się ku chwale nie-wiadomo-kogo. Bo i cóż to bylby za bóg który skazuje swoich wyznawców na takie cierpienia?

wtorek, 21 lipca 2009

Hinduska gościnnos w wersji LC Chandigarh ni jak ma sie do gościnności, zobaczywszy warunki jakie dla nas mają, zadzwoniłam do michała, wstępnie mieliśmy się spotkać bo zostawił u mnie swoją ładowarkę, poźniej mieliśmy razem zjeść kolacje, skończylo sie na tym, że zostaliśmy z Timem na noc w Maji Magra.

Atmosfera w mieszkaniu byla gęsta, bardzo gęsta, z resztą gnieżdząc się w osiem osób w mieszkaniu o powierzchni 45mkw, bez lodówki, bez klimatyzacji, bez prysznica, bez bieżącej wody od kilku godzin, bez żadnej nadziei na poprawę, trudno o pozytywne przywitanie każdej kolejnej osoby, każdego kolejnego towarzysza niedoli. A my przyjechaliśmy w dwójkę. Zjedliśmy coś, wypiliśmy trochę wiecej, w chwilach beznadziei, zdenewrowania i czego-tam-jeszcze można śmiać się bądź płakać, my zaczelismy sie bawić. I zabawa całkiem nieźle, słuchając jazzu rozmyślaliśmy nad życiem, nad Indiami, nad sytuacją, nad wyszystkimi niespełnionymi obietnicami. Mieliśmy jeszcze troche żubrówki, mieliśmy jeszcze troche krówek, mieliśmy jeszcze troche nadziei i myśleliśmy że może uda się jakoś zalagodzić sytuacje. Tim pierwszy raz spróbował polskiej wódki, śmiał się, krzyczał, wyklinał na LC Chandigarh i wszystko byloby zupełnie w porządku gdyby posłuchał nas i skonczył zanim się skończył.
W pewnym momencie sam zabrał butelkę i dał upust swoim rozczarowaniom, potem dał upust wszystkiemu, wszystko z siebie wyrzucając. Ta noc należała do trudnych. Do czwartej rano trzeba było się nim opiekować zanim nie zasnął, a 7mej musieliśmy już wstać. Dlaczego tak wcześnie? ponieważ jak nam powiedziano doba "hotelowa" (tak nazywano miejsce w którym trzymaliśmy rzeczy hotelem) trwa do 9tej, wiec musimy zabrac się do tego czasu. Wyjechać zatem trzeba było o 8mej, a wstac odpowiednio godzine wcześniej. Poza tym bez działającego wiatraka, w pokoju o powierzchni 10mkw, w 4 osoby było za gorąco by w ogóle zasnąć, a i emocje wciąż się we mnie kotłowały nie dając zasnąć.

Wstałam jeszcze przed budzikiem, zwłoki Tima leżały na balkonie, oddychał, śmierdział wymiocinami, wygladał jak wrak człowieka, a wszystko to dlatego że nie posłuchał nas, a wszystko to dlatego że nie chiał uwierzyc, a wszystko to dlatego że był złamany. Po przebudzeniu zaczął płakać i wić się jak dziecko, przepraszał, ale nie było za co przperaszać, wystarczyło ze posprzątał. Problem polegał na tym że nie bylo wody, od zeszłej nocy odkręcając kran mozna było jedynie usłyszeć nieprzyjemne dudnienie i ani kropli.

Musielismy sie spieszyć, pojechaliśmy do sektora 43 zabrać nasze rzeczy, 45minutowa podróż okazała się być katorgą dla Tima, wymiotował za każdym razem kiedy przesiadaliśmy się z autobusu do autobusu. Jak się na miejscu okazało doba trwa do 12stej, ale dużo nam to nie zmieniło. Wrociliśmy do mieszkania i zastliśmy smierdzący taras pokryty żółtą mazią i niezadowolonych współlokatorów, których przywitaliśmy walizkami i błagalnym wzrokiem prosząc o odroczenie awantury do ... za chwile.

Kazalam Timowi posprzątać wszystko dokładnie, 2 razy zmyc podłogę, wyszorować miskę i stół, to poprawilo relacje, ludzie już bardziej z politowaniem niż ze zlościa na nas spoglądali. jednak z nim nie było najlepiej, a mieliśmy wyznaczone spotkanie projektu na 12.30. Zadzwoniłam do LC, powiedziałam że muszą nam pomóc z Timem, bo nikt z nas nie ma zamiaru się nim zajmować przez najbliższe kilka godzin, powiedzieli że przyjadą i go zabiorą. Wreszcie mieliśmy wodę, i można było się umyć. Szybko spakowałam bagaże na wieczorną podróż i wyszłam na spotkanie z LC.

Byłam spóźniona, kiedy otworzylam drzwi spotkanie bylo już w trakcie, zaczęłam sie pytać jak wygląda sprawa, kiedy zaczynamy, dlaczego mamy opóźnienia, dlaczego nie mamy dokładnego planu, rozkladu praktyki. Dowiedziałam się że mamy opóźnienia bo mamy, planu nei ma bo nie ma, a kiedy zaczniemy, okaze sie wkrótce, musimy czekać, no wstępnie do wtorku.

Potem zaczęła sie rozmowa nt warunków życia praktykantów, zaczęli mi tłumaczyć że lodówki nei ma bo jest droga, a prysznic nie wchodzi w skład standardów i wciąż powtarzali że mam błędne wyobrażenie nt praktyki, bo powinnam cieszyc sie z tego co jest. pytanie jak? Dopiero jak wspomniałam im o tym że poinformowane zostało nasze MC zaczęli się zastanawiać i stwierdzili że moze jednak uda się załatwić lodówkę.... od przyszłego tygodnia, zatem po 14 dniach od wprowadzenia się praktykantów, ale wciaż nie bylo to pewne.

W spotkaniu wzięła udział Justyna, kolejna praktykantka z Polski, dokładnie z Wrocławia AE. Dziewczyna w lekkim szoku słuchała naszej rozmowy i nie mogła za bardzo uwierzyć że to co mówie to prawda, a jednak. Poszłyśmy do Gutama zabrać jej rzeczy i pojechaliśmy na dworzec, bo zostawać w Chandigarh nie było sensu, lepiej wybrać się do Kaszmiru. na weeekend, odpocząc od problemów, nabrać powietrza.

czwartek, 16 lipca 2009

I zaczęło się Moje Wielkie Hinduskie Rozczarowanie.

Zaczynało się powoli, bardzo powoli, od szmerów, docierających gdzieś z oddali do zakamarków świadomości. Chandigarh miało być ostoją cywilizacji, nowoczesności w Indiach, okazało się być może czystsze, może spokojniejsze, ale na pewno nie tym co nam obiecywano. Pierwsze spotkanie z Sanyanem już na dworcu, to setki zapewnień o tym jak cudowny to LC, jak bardzo dbają o wszystkich, jak się opiekują. Pierwsze spotkanie z tutejszymi EP - okazuje się że wegetują w ciasnych pokojach w trzy osoby, bez klimatyzacji, bez lodówki, borykając się wciąż z brakiem czystej bieżącej wody. Co więcej często wywiązanie się z zobowiązań zawartych w TN formie (taka umowa którą obie strony podpisują przed początkiem realizacji praktyki), ludzie dowiadują się, że sponsor się wycofał i nie dostaną pensji, stypendium itd., a wszystkiemu winien jest, no właśnie, kto? Z winnymi jest problem bo Indusi zawsze starają się od wszystkiego umyć ręce, a problemy są bardzo na czasie i kolejne jutro w oczekiwaniu na lodówkę kiedy za oknem 40st przyprawia o ból głowy. I co najbardziej denerwuje to to, że mamią najpierw wspaniałą ofertą, zapewniają darmowe zakwaterowanie, osobny pokój, klimatyzację, po prostu żyć nie umierać, kiedy rozmawia się z nimi siedząc sobie jeszcze spokojnie w domu, malują przed oczyma piękne wizje, które z momentem przyjazdu pękają jak mydlana bańka, a człowiek pozostaje sam z oczekiwaniami, i jedyne czego pragnie to po prostu znaleźć się jak najszybciej w domu.

Mieszkam przez najbliższe dwa dni w jakimś hostelu, nie-wiadomo-gdzie, pośrodku niczego, w pokoju z cuchnącą łazienką bez prysznica, z jednym dużym i twardym łóżkiem, które dzielić mam z Timem, chłopakiem z Wietnamu. Tim zdaje się niczym nie przejmować, uśmiecha się, coś tam czyta, nie wiem czy jest świadomy sytuacji, czy może ze względu na filozofię życiową woli po prostu się nie przejmować, albo nie pokazywać przejęcia. W pokoju jest wiatrak, jest cooler, jest też jedna lodówka na piętrze. To wszystko za 150 rs dziennie, nie dużo, ale nie chodzi o same pieniądze, chodzi o fakt zapewnienia, chodzi o uczucie ciągłego niespełniania oczekiwań, chodzi o kolejne rozczarowanie.

Od poniedziałku zaczyna się nasza praktyka, jedziemy do Hirany, chciałoby się mieć nadzieję, że coś ruszy, coś się poprawi, tyle że po cóż i ta nadzieja, jeżeli wokół same rozczarowania.

A wszystko zapowiadalo się być jedną wielką przygodą, kolejnymi wakacjami życia, eh nie, nie powinnam przekreślać wszystkiego na wstępie ale jakoś dzisiejsze wydarzenia nie napawają serca optymizmem. A pomyśleć ze jeszcze dwa dni temu nic nie zapowiadało dzisiejszych problemów, świętowaliśmy bowiem podwójnie, po pierwsze fakt przyjęcia mnie na studia, po drugie mój wyjazd na praktykę, początek prawdziwej wymiany. Z Lassie i Louren spędzilismy niesamowity wieczór w towarzystwie innych praktykantów, snuliśmy plany na przyszłość, zaplanowaliśmy wyjazd do Nepalu, potem że odwiedzimy się w Europie, że ja pojadę do Nicei on przyjedzie do Wrocławia, a Saynan w mailach zapewniał że czekają na mnie z otwartymi rękoma.

I przygoda się zaczęła. Do Chandigarh pojechałam pociągiem, niby nic prawda? Niekoniecznie, nie tutaj, prawdę mówiąc z ręką na sercu zeszłam na dół kamienicy w towarzystwie Gio i wezwałam riksze do starego dworca w Delhi, była 3.30 rano, pociąg miał odjechać za godzinę, pytanie dlaczego jechałam tak wcześnie? Bo następnego dnia rano mieliśmy zacząć praktykę, więc nie chciałam się spóźnić, zbyt dużo. Poza tym w Indiach lepiej podróżować w nocy ponieważ nie jest goraco, nie jest głośno,

wtorek, 14 lipca 2009

Kolejne dwa dni spędziłam na spaniu, spaniu, spani i pisaniu, trochę porozmawiałam ze współlokatorami, trochę poczytałam, ale w większości spałam. bowiem przez pierwszy tydzień nie można w ogóle zasnąć, a po 7 - 8 dniach przychodzi przesilenie i sie tylko śpi.

Odpisałam na maile, rozmawiałam z babcią i powoli sączyłam lokalne piwo rozmawiając z innymi praktykantami.
Kładąc się spać przygotowana byłam na blado-wczesno-ranne "Wstawaj już piąta", Michał miał bowiem właśnie o tej godzinie mnie obudzić żebym mu zamówiła taksówkę na dworzec, jednak obudziłam się spokojnie o 9.00, a on jeszcze spał. Cóż nie ogarnął chłopak budzika, zdarza się najlepszym, szczególnie po imprezie. Ale każdy ma swoje sprawy i ja musiałam waśnie wychodzić. W czasie kiedy się zbierałam do wyjścia Michał zarezerwował sobie jeszcze jeden bilet, na 15.00 więc zdecydował się tym samym na samodzielność, no chociaż odrobinę samodzielności, ponieważ ja wrócić miałam dopiero po 16.00.

A ja wybierałam się właśnie na spotkanie, na które przygotowywałam się od ostaniach kilku miesięcy, dziwne? Nie koniecznie. Któregoś razu siedząc sobie z butelką piwa jabłkowego, na ósmym piętrze akademika politechniki we Wrocławiu, gdy dochodziła już 3. czy 4. postanowiłyśmy z Małgonią przed 20stymi urodzinami zrobić sobie tatuaż. Gosi 20. już mamy za sobą, moja jest we wrześniu, więc czasu zostało wiele i niewiele. Szczerze mówiąc zapomniałam o tym zupełnie i dopiero kiedy składałam życzenia Małgoni mi się przypomniało, czyli na początku czerwca. W czasie sesji nei było czasu, troche zglębilam się w informacjach zamieszczonych na stronach internetowych, ale bez większego zainteresowania, egzaminy, zaliczenia, to mialam na glowie. Ale kiedy sesja się już skończyła, tuż przed wyjazdem z Trójmiasta poszłam do salonu tatuażu i umówiłam sie na spotkanie. To miał być mały motylek. Jednak los zaplanował to inaczej i w dniu kiedy miałam ozdobić swoje ciało zadzwonila do mnie kobieta prosząc o przełożenie spotkania na dzień następny z powodów rodzinnych, następnego dnia nie odbierała telefonu, a w poniedziałek musialam już wyjeżdżać o 4.42. Tym samym nie udało mi się w Polsce, spróbować trzeba bylo w Indiach.

Z pomocą przyszła Aki, jej brat zrobił sobie niedawno tatuaż, kilka jej koleżanek też, wszyscy w tym samym salonie, wszystcy bardzo zadowoleni. Zaufałam polecanej artystce i umowiłam się z nią na spotkanie. Za pierwszym razem luźno rozmawiałyśmy o powodach dla których chce mieć tatuaż, na nastepnym wybierałyśmy wzrór przez jakieś 2h, ostanie niedzielne miało sfinalizować cykl i wreszcie moje plecy mialy stać się unikatowe. Wystarczyło tylko stawić się na określoną godzinę w salonie, proste prawda? Jak się okazało niekoniecznie.

Umówiłam się z Aki na rynku w Kalayah Colloney, skąd rzut beretem do salonu, Aki się spóźniała, ja musiałam wybrać pieniądze, więc zamiast czekać na nią pod Domino Pizza poszlam do najbliższego bankomatu. Czerwony ATM Union Bank of India przywitał mnie klimatyzacją, wsadziłam kartę do czytnika, wstukałam pin i kwotę, dostalam kartę, nie dostałam pieniędzy. Czekam, czekam, nic. Pieniędzy nie ma, na ekranie informacja o pomyślnym zakończeniu tranzakcji. Zadzwoniłam na infolinię podaną na ścianie bankomatu ale jedyne co usłyszałam to, to że numer nie istnieje, zupełnie jak moje 10000rs. Zadzwoniłam do Aki, poradziła zebym spróbowała raz jeszcze z zerem sprzodu, ale nic to nie dało. Chwile później dzwoniłyśmy do centrali banków, jednak była niedziela i nikt nie odbierał. Czas działał na naszą niekorzyść, szczególnie że nie miałam pieniędzy, a godzina spotkania już minęła. W końcu w centrali banku w Bombaju podniesiono słuchawkę. Pani konsultatnka bardzo spokojnie, kilkakrotnie zapewniła mnie że postara się mi pomoc, po czym okazało sie że muszę skontaktować się ze swoim bankiem, bo ona nic nie moze zrobić. Juz mialam dzwonić do BZWBK, kiedy wpadłam na pomysł żeby pójść do innego bankomatu, wybrać sumę przekraczającą ilość pieniędzy na koncie, w razie gdyby poprzednia transakcja była zrealizowana. Trzeba było tylko znaleźć bankomat, w Indiach na przedmieściach to wbrew pozorom nie jest takie łatwe, wiec kluczyłyśmy pomiędzy uliczkami by w końcu wjechać na glówną. Kolejny bankomat, pomarańczowy Banku Boroda, nie miał co prawda klimatyzacji tylko jeden slaby wiatrak i strażnika, ale bez problemu wypłacił mi pieniądze. Koniec konców okazało się że wcześniejsza transakcja nie zostala zrealizowana. Z ręką na sercu wzięłam pieniądze i szczęsliwa jak nigdy pojechalam do Sachi.

Czekała już na nas z wysterylizowanymi narzędziami, wybrałam rozmiar 2,5cala i się zaczęło, najpierw od strachu, przerażającego strachu przed bólem, potem zaczęlo się naprawdę, bez bólu. Wizyta u dentysty jest bardziej przerazająca od robienia tatuażu, przynajmniej jeżeli chodzi o ilość cierpienia. Po 2h było juz po wszystkim, jeszcze przez kolejną godzinę Sachi tłumaczyła mi dokladnie jak się opiekować tatuażem, bo wkońcu to otwarta rana na Skórze, więc żadnego słońca, opalania, myć specjalnym środkiem 3-4 razy dziennie, nakładać specjalne substancje, masować itd. Dobrze że dostałam wszystko na piśmie, krok po kroku.

Wróciłam taksówką, kierowca oszukał mnei nieziemsko i zapłacić musiałam 3 razy więcej niż w drodze do, ale cóz byl robić, jak nikt inny nie jechał w te stronę, zaszłam jeszcze do sklepu żeby kupić mydło antybakteryjne i chusteczki, zakupy na 3 dni zrobiłam bowiem dzień wcześniej z Michałem, bowiem do wtorku wieczorem raczej nie powinnam wychodzić, szczególnie w czasie kiedy za oknem żar z nieba.

Michala już nie było, dowiedziałam sie że wyszedł przed chwilą i jakoś sam miał zamiar dotrzeć na dworzec. resztę dnia spędziłam w mieszkaniu, śpiąc, pisząc, czytając, wieczorem obejrzeliśmy sobie Anioły i Demony, a informacji od Michała wciąż nie było. Około dziewiątej postanowiłam zadzwonić do swoich znajomych z Chandigarh (miejsca gdzie chłopię się wybierało) i dowiedzieć się od nich czy w końcu dotarł, czy zaginął gdzieś po drodze. Nie bylam zadowolona kiedy dowiedzialam się że oczywiście dotarł a teraz imprezuje w najlepsze. I w tym momencie szlag mnie trafił, i w tym momencie żałowałam każdej godziny spędzonej na lotnisku, no moze nie każdej bo w końcu miło bylo czekać sobie z Aditya, ale milej byloby nie czekac na lotnisku, tylko gdzieś indziej....

poniedziałek, 13 lipca 2009

Sobota zaczęła się wcześnie, już o 10tej, wcześnie bo wziąć trzeba pod uwagę fakt, że spać poszłam dopiero przed wpół do szóstej. W każdym razie z Michałem wybraliśmy się na targ, jak dnia poprzedniego chciałam sobie kupić kurte, tym razem bylam bardziej zdesperowana bo już znieść nie mogłam klejących się koszulek. Przeszliśmy market wte i we wte, w końcu kupiłam tę pasującą ze spodniami za 250rs. Wróciliśmy do mieszkania na vinoba puri gdzie już czekali na nas znajomi, jednak okazalo się ze Kamila źle się czuje i musimy jechać tylko w trójke, z Gio.

Riksza zabrała nas prosto pod bramy zoo gdzie spędziliśmy większość dnia. Cudownie było wreszcie przestać być najczęściej fotografowaną, zwierzęta podchodziły bądź się chowały przed upałem, w każdym razie my spacerowaliśmy spokojnie między uliczkami. Nie obyło się bez świdrujących spojrzeń ale wciąż było naprawde przyjemnie. Tylko jeden incydent zakłócił harmonię. Kiedy doszliśmy do areau przezaczonego dla małp jedno zwierze wypieło swoją czerwoną pupę zgromadzonym przed klatką gapiom, może tak po prostu usiadł, może miał po dziurki w nosie naganiania i błysków kamery, w każdym razie jego postawa nie spodobała się zbytnio zwiedzającym i jeden z nich rzucił kamieniem w małpę. Az dziw że tylko ja zareagowałam, zaczęłam na niego krzyczeć, a dopiero później przyłączyli się inni zgromadzeni. Ot kolejny przykład różnicy między naszą świadomoscą i ich, a może nie powinnam tak mowić, tak myśleć, tak generalizować.

Po zoo chlopcy poszli do Old Fort, a ja postanowiłam zostać na trawie, jednak niezdzieżywszy wzroku przechodniów wybrałam się do sklepu po wodę i jakąś przekąskę. Wrociliśmy, zrobiliśmy zakupy z Michałem i wybraliśmy sie na kolacje. Wystarczyło wyjechać za nasze osiedle by budynki stały się piekniejsze a okolica bardziej znośna. Jedliśmy spokojnie w południowo indyjskiej restauracji gdzie kelnerzy notorycznie zapominali o naszych potrzebach. Ale posiłek był smaczny więc nie było na co narzekać. W drodze powrotnej zaszliśmy do znajomych by posiedzieć trochę, coś wypić i pogadać. Ot spokojna sobota, jakich mogloby być wiele.
Następnego dnia obudziłam się o 8.30, zupełnie nie mogąc spać, tak było gorąco, duszno i wilgotno i jeszcze ten zapach materaca... Dochodziła dziewiąta kiedy inni też powstawali, wyszedłszy z pokoju zobaczyłam machającego mi Krzyśka i jakoś zrobiło się lepiej na duchu. Każdy tutaj przechodzi to samo, pierwsze noce są bezsenne, później śpi się całymi dniami, z gorąca.

Krzyś przedstawił mi Kasię, jego koleżankę jeszcze ze studiów, panią antropolog, która teraz prowadzi badania w Ujajpur nad plemionami tubylców. Razem pojechałyśmy najpierw na Central Market, ponieważ wciąż staram się kupić sobie kurty, gdyż prawda jest taka, że tylko w nich da się wytrzymać w 40st upale. Niestety nie miałam szczęścia do zakupów i 1h spędzona na targu okazała się być zmarnowaną. Potem pojechałyśmy rikszą do Vasant puri, gdzie mieszkają Kamila z Wojtkiem. Chcieliśmy tylko zabookować bilety i jechać do Red Fort i Jamal Masid, ale osoba która miala nam pomoc, bardzo toważyski Kolumbijczyk Mario, jakoś się nie kwapił więc nie dość ze czekaliśmy na niego przez godzinę, to jeszcze jego niezawodne sposoby zawiodły i nie mieliśmy ani biletów ani dwóch porannych godzin kiedy jeszcze nie jest tak gorąco.

Wyjechaliśmy około 13. ulice były duszne, a powietrze można bylo zobaczyć gołym okiem. Rikszą w pięć osob dojechaliśmy do Red Fort, miejsca gdzie, nazwijmy sprawy po imieniu Europejczyka dyskryminują 25 razy. Dlaczego? Ponieważ wstęp nas kosztuje 250rs a Indusa 10rs, zatem 25 razy mniej. I w tym momencie naprawdę nie chodzi mi o samą sumę, chociaż wbrew pozorom to wcale nie mało, ale o fakt, ponieważ w krajach europejskich nie spotkałam się z podziałem na lokalnych i obcokrajowców, wszystkim honorują te same zniżki, a tutaj nie dość że nie ma mowy o zniżkach to jeszcze cena jest zawrotna w porównaniu do symbolicznej sumy płaconej przez Indusów. Do tego te bezzasadne tłumaczenia, że w końcu to po pierwsze dla nas nic wielkiego, a poza tym my tu nei mieszkamy i nie wspieramy kraju. Tyle że Azjatyccy turyści w Europie też nie mieszkają i nie wspierają gospodarki, a nie o suma tak naprawdę mnie najbardziej doskwiera tylko sam fakt dyskryminacji, dyskryminacji ze względu na pochodzenie.

Gdy juz mieliśmy cały ten wielki fort za sobą, swoją drogą nic ani chwytającego za serce, miejsce które warto zobaczyć, ale bez szaleństw, poszliśmy do meczetu. Przed wejściem zdjęliśmy buty a nas z Kamilą przywdziano w cuchnące szmaty zrobione z plastiku o odblaskowych, upokarzających kolorach byle byśmy nie obraziły swoimi zakrytymi ramionami, kolanami i brzuchami wyznawców i samego boga. Tak zakrytymi, ponieważ z racji tego że wybieraliśmy sie do meczetu oczywiście ubralyśmy się tak, jak wymaga dress code. Jednak jak widać nasze starania były daremne i nie pomogło tlumaczenie, szmatę trzeba było przywdziać. Ciekawa jestem jaki bóg wymaga od swoich wyznawców takiego poświęcenia i co gorsza w imię czego? Ale Indie już nei raz okazały się być krajem absurdów, czemu więc i teraz mialoby być inaczej? W okropnych szmatach klejących się do nas niemiłosiernie obeszłysmy kompleks meczetu, zrobiłyśmy sobie kilka zdjęć i już mialyśmy wracac kiedy znowu się zaczęło.

Kilku wyrostków chciało zrobić mi zdjęcia, powiedziałam ze nie chcę, nie jestem turystyczną atrakcją więc wolałabym żeby dali mi spokój. Nie pomogło, zaczęli na siłe pstrykać mi fotografię tak że flesz aż oślepiał, zasłanialam twarz rękawami i tylko szłam do wyjścia, ale tam nas okrążyli, uczucie bezradności ogarnęło nas do tego stopnia że nie wiedziałam za bardzo co robić, to przecież jak walka z wiatrakami, wyniszczająca od wewnątrz, budząca w środku nienawiść, jakieś pokłady rasizmu. Tak, ponieważ w momencie kiedy do nich nie dociera, kiedy krzywdzą mnie psychicznie, przestaję myśleć o nich jak o ludziach równych mi, zaczynam dostrzegac w nich zwierzęta... Choc z jednej strony wiem że tak nie można, to jednak, to pomimo wszystko, to po prostu tak się dzieje.

Wróciliśmy po zmierzchu, na szczęście byla woda wiec mogłam wziąć prysznic, zmyć z siebie ten brud i kurz, i ich okropne spojrzenia. Wtem dostałam telefon, Olu jest impreza, za 5 minut przy głównej wyjeżdzamy, jedziesz? To był Janek, więc nie myśląc wiele po prostu wzięłam torebkę i wybiegłam. Impreza organizowana przez komitet ściągnęła ogrom praktykantów, w punkcie zbiorczym było nas 14stu. Najpierw chcieliśmy jechać 3 rikszami, w końcu pojechaliśmy w 14 osób jedną taksówka. Siedzieliśmy jedno na drugim a w bagażniku kłębili się ludzie, ale było smiesznie, i gorąco, i śmiesznie. I takie są właśnie Indie, nigdy nie wiadomo jak Cię zaskoczą.

Dojechaliśmy na miejsce a tam przywitało nas przyjęcie z prawdziwego zdarzenia, stoły uginaly się od jedzenia, napoi było dużo, alkoholi od koloru do wyboru i tylko żalowalam że musiałam szybko wracać. Tańczyliśmy, bawiliśmy się i dużo rozmnawialiśmy więc gdy okazało się że na mnie już czas, niechetnie opuściłam mieszkanie. Ale mus to mus, obiecałam ze odbiorę Michała z lotniska wiec nie bylo odwrotu, pojechałam z jednym z chłopców by spotkać się z osobą która ze mną pojechala na lotnisko. Troche to zagmatwane, ale po prostu kto inny byl ze mną na imprezie i kto inny jechał do IGIA.

I wyobraźcie sobie moje zdziwienie kiedy Aditya zaraz po tym jak wsiadłam do niego do samochodu, powiedział mi że jedziemy do klubu, bo umowił sie ze znajomymi, a planowany przylot jest dopiero za dwie godziny. W przepoconym T-Shirtcie, prosto z AIESECowej imprezy, pojechałam do najlepszego klubu w mieście. Tylko fakt że jestem obcokrajowcem tutaj sprawil że inni nawet nie zwrócili uwagi, aż chcialoby sie powiedzieć 'ach ten blond'. Najlepszy klub w mieście okazał się być miejscem spotkań rozpieszczonych dzieciakow i mocno pijanych obcokrajowców, a techno w tle sprawiało że impreza należała do tych gorszych, słowem ani pogadać, ani potańczyć. Czekałam tylko aż skończy się wreszcie czas i będzie mozna sie stamtąd ewakulować.

O 12.30 wyjechaliśmy na lotnisko, wreszcie, droga była długa, rozmawialiśmy o tysiącach rzeczy, o induskich niedorzecznosciach, o tym i owym, o wszystkim. Gdy weszliśmy do sali przylotów okazało sie że lot jest opuźniony o godzinę. Zatem łącznie czekaliśmy tam do 3ciej bo przeciez niezbędne, idiotyczne procedury, też trzeba odbyć. Nigdy nie należałam do cierpliwych osób więc na lotnisku zaczęłam wychodzić z siebie, tupałam i skakałam, Aditya śmial się ze mnie a ja już po prostu nie mogam wytrzymać, no ileż można! W końcu Michał pojawił się na horyzoncie, mogliśmy jechać. W drodze powrotnej okazalo się że niezawodny i super pewny siebie kierowca nie zna drogi powrotnej, wiec kolejną godzinę kluczyliśmy po uliczkach południowego Delhi. Trzeba tu jeszcze nadmienić, że osoby pytane o drogę nie zawsze wskazywały poprawny kierunek. Ma to związek z tym, że oni zawsze coś mówią, ale czy prawdę, to trzeba wyczuć samemu. Czas plynął a my bylismy wciąż gdzieś w pobliżu, Aditya wzamian za cale poświęcenie zażyczył sobie wspólnego wyjścia na obiad, ja tego samego chciałam od Michała. Umówiliśmy się na wtorek wieczór, przed moim odjazdem, z Michałem policzymy sie innym razem. O takiej porze czlowiek ma w zwyczaju robić dziwne rzeczy, a że nie należę do osób normalnych założyłam sie też z Aditya że w ciągu 5 lat przyjadę raz jeszcze do Indii, on na to że wcześniej bedzie w Europie, butelka żubrówki czeka i sie chlodzi.

O 4.30 wreszcie dotarliśmy, po tysiącach prób. Buziak wdzięczności dla kierowcy i idziemy, spać. Tylko problem w tym że Michał nie był zmęczony. Eh.

piątek, 10 lipca 2009

i skończyło się rumakowanie, Aki musiała pojechać do pracy mi trzeba było znaleźć jakieś rozwiązanie, wstępnie miałam zostać u niej i zwiedzać z kimś z LC New Delhi, napisałyśmy ogłoszenie, umieściłyśmy je na forum i czekałyśmy, czekałyśmy i ... nic, przez dwa dni nikt nie odpowiedział na naszą wiadomość. Zaczęłyśmy dzwonić, pytać, próbować ale wszędzie ta sama odpowiedz, mam egzamin i nie mam czasu, a my mamy problem, który narasta z minuty na minutę.

Nie wiem jak dałabym sobie tutaj radę bez pomocy innych praktykantów, ostatnia myśl jak a miałam to zadzwonic do Janusza, okazało się że od wczoraj są tu jeszcze Kamila i Wojtek, razem możemy zwiedzać miasto. Tyle że ich mieszkanie jest bardzo daleko od Aki i dojazd dziennie zabierałby mi godzinę, wiec znowu trzeba było szukać rozwiazania. w końcu skontaktowałyśmy się z drugim komitetem, tym który załatwiał mieszkania wszystkim prakykantom i po ugadaniu szczegółów następnego ranka zabrałam swoje rzeczy i postanowilam się przeprowadzić do Lajpat Nagar.

Obudziła mnie Aki, chociaż budzik dzwonił już od 8.30 dopiero po godzinie, czyli wtedy kiedy ona przyszła sprawdzić czy wszystko ze mna w porządku, wstałam. W pośpiechu przygotowalam się do wyjścia, zjadłam sniadanie, zadzwoniłyśmy po taksówkę i gdy nie pozostało mi nic innego jak tylko czekać na kierowce okazało się, że przewidziane 15 min wydłużyło się do 90. W Polsce to za taką obsuwę miałabym pewnie kurs za darmo, ale tutaj? Kierowca nawet nie chciał mi pomóc z bagażam, a za usługę zarządał sobie 350r.czyli 2 razy więcej niż wydałam w ciągu weekendu w Bombaju na środki transportu! Nie dość że niechętnie to jeszcze zawiózł mnie najpierw w inne miejsce, więc dopiero o 12.30 zobaczyłam machającą mi z ronda Kamilę.

Zaniosłam rzeczy na górę, ich mieszkanie znajduje się na 4tym piętrze kamienicy, jest jednym z najlepszych tutaj ale przez to najbardziej zatłoczonym, w czteropokojowym mieszkaniu na 10 łóżkach śpi 12 osób, ale jest czysto, łazienki nie obrastają brudem, a blat kuchenny się nie lepi, czego nie można powiedzieć o innych lokum kolonii. I nawet są żyrandole, co prawda nie dzialające, i sufit jest biały, i ze ścian nic nie odpada.

Trochę się pogrzebaliśmy, trochę pogadaliśmy i w końcu czwóreczką, z Kamilą Wojtkiem i Januszem, wyjechaliśmy w miasto. Oczywiście zaczęliśmy od targowania się z riksiarzem, bo jakżeby tutaj inaczej, z 80rs zeszliśmy do 60ciu i pojechaliśmy do India Gate. Pamiątkowe zdjęcia, jedno, drugie, trzecie śmieszne bo przytulane i pozowane, potem targowaliśmy się o wodę i inne napoje z ulicznymi sprzedawcami i wszystko byłoby super fajnie gdyby nie fakt, że podeszli do nas hindusi i chcieli mieć ze mną zdjęcie. Zgodziłam się na jedno, drugie, ale w momencie kiedy chcieli żeby zdjęcia były z natury tych przyjacielskich i ich ręce wylądowały na moich ramionach, nie wytrzymałam i zaczęłam krzyczeć na środku placu. Nie powinnam ani sie unosić, ani wyklinać, fakt, ale nie potrafiłam sobie poradzić z tym że ktoś z ulicy podchodzi do mnie i chce mnie dotykać, tylko dlatego że jestem blondynką. I chociaż racjonalnie rzecz biorąc to nic wielkiego takie zdjęcie, to jednak czuje się jakby ktoś mnie wykorzystał, jakby zabrał mi część siebie, jakby mnie z czegoś okradł. Szczególnie wtedy kiedy śmie kłaść swoje łapy na moich ramionach.

Naszym następnym przystankiem był kompleks parlamentu, gdzie zobaczyć można wierze strażnicze i lufy karabinów wymierzonych w przechodniów, do środka nas nie wpuszczono, ale w drodze wyjątku pozwolono nam zrobić zdjęcie przed głównym budynkiem. potem ruszyliśmy w stronę metra, co chwile mijając budkę strażniczą i obserwujących nas funkcjonariuszy.

Obraz metra w New Delhi to chyba jedyna rzecz której bym się tutaj nei spodziewała, zważywszy na stan całej komunikacji miejskiej , stan dróg i podejście ludzi do przepisów prawa a także do własnosci publicznej. Bo metro tutaj nie odbiega niczym w kwestii standardów od innych wielkomiejskich stacji. W środku jest czysto, przestronnie, nie ma tłoków, a klimatyzacja sprawia ze nawet nie chce się wychodzić. Wagony są nowoczesne, z nieobdrapanymi siedzeniami i gdyby nie ludzie gapiący się na nas i szeptający coś po kontach, i informacja prosząca o niesiadanie na podłodze, moznaby na chwile zapomnieć o tym że jesteśmy w Indiach... ale jesteśmy

Wyszliśmy na Old Delhi, i po chwili juz wiedzieliśmy że to był błąd. kręte, wąskie uliczki przytłaczaly nas swym ubustwem, bródem i smrodem. Co gorsza weszliśmy w sekcje slusarską bo na każdym straganie naganiacze próbowali zachęcić nas do kupna kranu albo kurka, a my po prostu chciliśmy jak najszybciej sie stąd wydostać, dotrzeć do tego cholernego Red Fort i nie musieć więcej patrzeć na te wygłodniałe twarze, na te bezrękie torsy. Doszliśmy do Jamal Masid, jednak to wciąż nie było miejsce ani bezpieczne, ani takie gdzie moglibyśmy zjeść coś. I tu pojawił się problem, Kamila zaczęła czuć się słabo, z głodu i wyczerpanai mogła w każdej chwili zemdleć, a my nie wiedzieliśmy ani gdzie jesteśmy ani gdzie znajdziemy jakieś jedzenie które po spożyciu nie grozi nam biegunką. Okazało się że musimy się wrócić, raz jeszcze przejść przez ulice starego miasta. I chociaż byliśmy w czworkę to bylo trałmatyczne przeżycie. Staraliśmy się iść szybko, jak najszybciej, ale i tak widzieliśmy całe przygnębiające okrucieństwo, i tak świdrujący wzrok uzależnionych nie dawał nam spokoju. My szliśmy nie rozglądając się, a po prawej oślepiali chłopca, my szliśmy a po lewej ktoś zażynał kurę, strużka krwi spływala po chodniku, szliśmy a beznogi żebrak wyciągał rękę. Niczego tak bardzo nie chcieliśmy zobaczyć jak drogi głównej, która moglaby nas zaprowadzić w bezpieczne miejsce. Poprosiliśmy jednego, wyglądającego schludne, hindusa o pomoc, poszedł z nami, kretymi uliczkami wyprowadzil nas na powietrze, zadymione powietrze ulicy. Byliśmy uratowani. Wsiedliśmy w riksze i pojechaliśmy do... Mc Donaldsa. W takich chwilach czlowiek kocha globalizację, chociaż jedzenie było ochydne byliśmy pewni, że jest zdatne. I o zgrozo, w Polsce zawsze McDonalds kojaży się z najgorszą szmirą to tutaj dał nam poczucie bezpieczeństwa, jakiegoś choćby standardu który gwarantuje brak późniejszych chorób.

Old Delhi to jedno z tych miejsc ktorych czlowiek nie chce, ale powinien zobaczyć, bo Indie to nie tylko piękne świtynie, skoro 2/3 społeczeńtswa żyje w takich warunkach. A widok przeraża, przyprawia o mdlości ale też uczy, wdzięczności za to że udało nam się być Europejczykami, szacunku do wszystkiego co mamy. Takie są prawdziwe Indie, takie jest ich serce, serce stolicy, Old Delhi.

Nie chcielismy wracać do czesci zabytkowej starego miasta, postanowiliśmy pochodzić po nowoczesnym centrum, usiąść na trawniku i odpocząć. Zaczynało się ściemniać, gdy wróciliśmy rikszą było już po zmroku. Zadzwoniłam do Ramity, dziewczyny odpowiedzialnej za mieszkania praktykantów żeby dowiedzieć się gdzie dokladnie mam się przeprowadzić. Pod pierwszym numerem nei było zupełnie miejsca, zagęszczenie 10/8, w drugim 9/8, dopiero inni praktykanci powiedzieli mi że w mieszkaniu na Dayanan C. powinno znaleźć się jakieś miejsce, ustaliłam z nia że tam pójdę. Byl wolny materac, więc luz, do środy damy radę.

W mieszkaniu powitał mnie Gio, praktykant z Kazachstanu, od razu pokazał mi co i jak, po chwili zjawił się Krzysiek, polski EP z Warszawy. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, wrócił Lasse (Niemcy) i okazało się że jego współlokator do niedzieli jest w Jajpurze wiec nawet nie muszę spać na materacu, tylko mogę sobie użyczyć jego łóżko.

Prysznic, cos zjedliśmy i postanowiliśmy się przejśc, w odwiedziny do innego mieszkania, do Hani. Tam okazało się że u nich od dwuch dni jest wolny pokój, co oczywiście świadczy o tym jak wszystko jest przemyślane i zorganizowane w Indiach. W jednym mieszkaniu 12 osób na 10 łóżek, mnie wysyłają od Annasza od Kajfasza, a w jednym z mieszkań wolny pokój. W głowie się nie mieści, ale cóż, jak to mowi Janusz w takich sytuajcach "Welcome to India".

Wrociliśmy około pierwszej, i znowu niespodzianka, nie bylo wody. Tak, tutaj się to się zdarza, dobrze że chociaż przed wyjściem wzięliśmy prysznic, bo klimat przecież robi swoje. Położyłam się w pokoju z Lasse, ale za nic nie mogłam zasnąć. Różnica między wczoraj a dzisiaj była nie do zniesienia, cienki materac przesiąknięty potem wydawał z siebie nieprzyjemny odór, Wiatrak bardziej przeszkadzał niż pomagal niemiłosiernie rzędząc. Zasnęłam w końcu około 4tej, wstałam o 8.30. Ta noc była jedną z najgorszych....

środa, 8 lipca 2009

Gościnność Induska potrafi doprowadzić do zakłopotania, codziennie rano gosposia ścieli mi łóżko, dzisiaj np wstałam specjalnie wcześniej zeby zrobić to samemu. o przygotowaniu kanapki mogę od razu zapomnieć, jak nalewam sobie szklankę wody to ona łapie się za głowę z wrażenia. I wszyscy tylko pytają czy nie jestem głodna, czy mi wygodnie, czy czegoś nie potrzebuje. I z jednej strony to po prostu cudowne, ale z drugiej takie niezgodne z europejskimi egalitarnymi przekonaniami, że każdy powinien mieć takie same prawa i obowiązki, że bogactwo nie predestynuje do wykorzystywania biednych, a nie mogę być pewna że płacą jej należyte pieniądze za pracę. jednak tutaj to również sprawa kultury, kultury gościnności.

Indie rozpieszczają do granic możliwości, powrót do polskiej normalnosci będzie trudny....

Dzisiejszy dzień należał do tych z gatunku, nigdy nei wiadomo jak się skończy. Zaczęło się bardzo spokojnie, jak letnia bryza, zupełnie delikatnie muskająca skórę. Po śniadaniu pojechałyśmy zobaczyć się z koleżanką Aki, poszwędałyśmy się po sklepach w poszukiwaniu nie-wiadomo-czego, słońce prażyło, żar z nieba, 45*C a my nawet nie wiedziałyśmy po co tak naprawdę chodzimy w te i we wte, co prawda kupiłam kupiłam kilka suwenirów jakiś pamiątkowy album, pocztówkę jednak szałem zakupów nazwać tego nie mogę. Na lunch zamiast kanapki obeszłyśmy się lodowymi shakeami, wszystko tylko żeby pozbyc się uczucia gorąca. Potem zdecydowałyśmy że wartoby kupić mi kurtę, taką tradycyjną tunikę hinduską dzianą z bardzo cienkiej i przewiewnej bawełny, ktora chroni ciało przed przegrzaniem. Jednak wchodząc do hinduskiego sklepu nazwanego dosadnie Indian Dress trudno było się na cokolwiek zdecydować, półki aż uginały się od kolorowych tkanin o przeróżnych wzorach. Co chwile mierzyłam to czerwoną, to niebieską to znów brązową. Dziewczyną wszystkie wydawały się cudowne, ja miałam wrażenie że mam na sobie pidżamę. W końcu wyszłyśmy z tego sklepu z niczym, tylko po to żeby pójść do kolejnego. Tam już nie wytrzymalam kupiłam pierwszą pasującą i jestem teraz szczęśliwą posiadaczką zielonej kurty.
I tu znowu zaskoczenie, w cenie którą podaje metka nie jest ujęty podatek, więc zamias 650 zaplacilam 700 r. Nie duża różnica, ale zawsze, troche denerwujące takie naciąganie na każdym kroku.

Potem wróciłyśmy do domu rozmyślać co z dniem kolejnym, jutro Aki zaczyna swoją praktykę wakacyjną i nie bedzie jej cały dzień w domu, więc trzeba coś dla mnie było wymyślić. Niestety żaden z jej znajomych nie odpisał na mojego maila, nikt nie zgłosił się z pomocą. Trzeba było więc szukać dalej. Ale nie ma rzeczy niemożliwych więc gdy Polak w potrzebie, zadzwoni do kolejnego Polaka. Znajomi praktykanci okazali się być wolni w tym czasie, potem okazało się że jest miejsce w jednym z mieszkań więc jutro się tam przeprowadzam. Wszystko ustalone.

Wieczorem z mamą i kuzynką Aki pojechałyśmy do kina obejrzeć najnowszą produkcję Bollywood, New York, film który zmienił mój obraz induskiej kinematografii. Nastawiałam się na tańczoną i wyśpiewywana opowieść o bezsensownej milości, zobaczyłam naprawdę dobry film, z ciekawą i zaskakującą fabułą, która porusza do granic, z grą aktorską na najlepszym poziomie.
New York jest opowieścią o tym jak w kraju który wolność ma za swój znak rozpoznawczy traktowani są ludzie ze względu na kolor skóry, na pochodzenie, na dziwnie brzmiące nazwisko. Główny bohater, Sam nie byl terrorystą, ale za takiego go wzięto, zatrzymano bez powodu i bez dowodów, potem przetrzymywano przez 9 miesięcy w nieludzkich warunkach, torturowano, głodzono, a wszystko tylko dlatego że nazywał się z hinduska. Potem kiedy w końcu wypuszczają go na wolność cierpi na depresje, nie może się skupić, nie widzi sensu życia, bo i gdzie go szukać jeżeli było się traktowanym jak pies (lącznie z założeniem obroży) za niewinność? Boryka się z problemami z pracą, ze skupieniem uwagi, wszędzie dostając drzwiami w twarz gdy tylko wychodzi na jaw jego wilczy bilet, jego przeszłość.
Po tym wszystkim, kiedy nie może znaleźć dla siebie miejsca trafia do organizacji terrorystycznej, która daje mu szanse na zemstę, staje na czele grupy, chce zadośćuczynienia którego na próżno szukać w sądach. To FBI zrobiło z niego terrorystę, to przez służby specjalne ten spokojny chłopak stał się bezwzględnym mścicielem, ale pozostaje pytanie, czy cokolwiek może usprawiedliwiać terroryzm? Czy cokolwiek co nam wyrządzono, jakakolwiek krzywda, daje nam prawo do krzywdzenia innych? Jak oko za oko ma się do humanitaryzmu i czy możemy oczekiwać humanitaryzmu od ludzi traktowanych w nieludzki sposób, jak zwierzęta przez przedstawicieli prawa?

Film naprawdę wart zobaczenia.

wtorek, 7 lipca 2009

Dzień jak co dzień, ranne problemy ze wstawaniem spowodowane były dniem wczorajszym, pełnym wrażeń bez możliwości by odpocząć, więc budzik dzwonił i dzwonił, a ja tylko klikałam żeby ukraść dniu kilka chwil. Śniadanie w Indiach należy do najsmaczniejszych posiłków, przynajmniej jak dla mnie, szklanka mleka, arbuz i mango. Mango jest narodowym skarbem Indusów i chyba cos w tym jest, w jego żółtym soczystym miąższu, delikatnym smaku, co sprawia, że na samą myśl człowiek robi się głodny. Po śniadaniu Aki przygotowywała się do wyjścia a ja pisałam, leżałam, czytałam.

W końcu byłyśmy gotowe do wyjścia, kolejna przeprawa przez miasto, podjeżdżamy po Nassi, najlepszą przyjaciółkę Aki. Po kilku minutach schodzi na dół, możemy jechać, wybieramy się właśnie na obiad do chińskiej knajpy chongaw. W środku czarne meble świetnie komponowały się z czewonymi dodatkami, lampionami, serwetami. Wciąż czekałyśmy na dwie kolejne koleżanki Ali i Brednę, raz jeszcze przypomina się induskie poczucie czasu. Kiedy przyszły rozmawialiśmy sobie o tym i owym, zupelnie luzno. Brenda studiuje w stanach, Ali w Deli, oczywiście ekonomię.

Zamówiony posiłek wyglądał zachęcająco, kelnerzy zgodnie z tradycją nałożyli nam wszystkiego po trochu, ja miałam swoje warzywa w curry, marchewkę, sałatę i brokuły, zupełnie.... normalne? Do tego ryż z warzywami i makaron w sosie sojowym, który zupelnie nie przypominał ani spaghetti, ani penne znanych z Europy. Wszystko wyjątkowo łagodne i smaczne. Dziewczyny, znów induskie, nie-wegetarianki, wcinały chrupiącą cielęcinę w pikantnym sosie, albo raczyły się kurczakiem w zalewie, jakkolwiek. Gdybyśmy jeszcze piły do tego wino, poczułabym się jakbym była w Polsce, ale tutaj trzeba było się zachować zgodnie lokalnymi zasadami, do picia woda.

Po posiłku pojechałyśmy odwieźć koleżanki i na LCM, spotkanie komitetu lokalnego New Delhi. Tam w szkole podstawowej już u wejścia słychać było AIESEC dance, w klasie zaś grupka ludzi tańczących, śmiejących się i skandujących okrzyki promujące departamenty, bardzo głośno, chyba aż za głośno. Przyjęli mnie ciepło krzycząc „Polska, Polska, Polska, biało czerwoni”. Potem kiedy z Aki powiedziałyśmy im, ze potrzebuję kogoś kto mógłby pokazać mi miasto w czasie kiedy ona jest w pracy, słychać było szmery, więc jestem dobrej myśli. Potem oni zajęli się swoimi bieżącymi sprawami a ja pisaniem, w wolnej chwili podszedł do mnie LCP i ustaliliśmy że Marcin, kolejny EP z Polski, zostanie w domu dla praktykantów, że odbierzemy go razem z lotniska, a te kilka dni spędzę razem z Chińskimi praktykantami, którzy też przyjechali wcześniej żeby zobaczyć Delhi.

Spotkania tutejszego LC należą do głośnych i długich, dobrze ze u nas jakoś to wszystko sprawniej przechodzi, nie dość że skwar doprowadza ludzi do szału, członkowie mdleją, a wszyscy tylko klaszczą i krzyczą. Kultura, kulturą, ale bez przesady.
Znów musiałam zmierzyć się ze wstawaniem w środku nocy, o 4.10 niemiłosiernie rozdzwonił się budzik, nie mogłam sobie pozwolić nawet na pięć minut wylegiwania się w łóżku, na szczęście w nieszczęsciu łóżko z 3 cm materacem nie należy do ulubionych miejsc, więc po prostu lekko ociągając się wstałam. Szybki prysznic w błogo cieplutkiej wodzie może nie postawił mnie na nogi, ale przynajmniej było przyjemnie, potem śniadanie, składające się z owocu granata. Ohyda, po prostu ohyda, nie wszystkie owoce są tu smaczne i soczyste, granat który w dobrej wierze mi skrojono był nie-do-zjedzenia, a ja go jadłam, modląc się zeby nie zwymiotować, bo przecież co miałam zrobić i łyżeczka po łyżeczce brnęłam do końca tej batalii.

Gdy już miałam śniadanie za sobą, zeszłyśmy na dół by złapać auto i pomknąć na lotnisko. Megha odprowadziła mnie do samochodu, wytłumaczyła kierowcy co i jak i wróciła do siebie, spać, wypocząć po całym weekendzie spędzonym z blondynką, bo tutaj to żadna wymówka powiedzieć w szkole że się ma gości z zagranicy, a w środę pierwszy wielki test w tym roku. Trzeba tutaj nadmienić jak ważna jest szkoła w życiu młodych Indusów, To nie wybór jakiego my dokonujemy, jakieś plany i jak się nie uda, to przecież świat się nie wali, tutaj człowiek rodzi się z zaplanowanym co do joty życiorysem, ma iść do konkretnej szkoły, na konkretny fakultet i zdobyć najlepsze wyniki. Dopiero teraz po rozmowach z dziewczętami, kiedy dowiedziałam się jak to istotne zaczynam zauważać wszędobylskie reklamy prywatnych szkół których studenci otrzymują 98% w testach sprawdzających. Bo próg na ekonomię na Uniwersytecie w N. Delhi to jedyne 95% z angielskiego, matematyki i fizyki. A jeżeli się nie uda? Cały plan rodziny rozsypuje się jak domek z kart, wszystkie nadzieje na syna/córkę ekonomistę, lekarza czy prawnika zostają zniweczone, zatem, presja jest duża, często zbyt duża.

Myśląc o tym i owym dojeżdzałam nocą do bram lotniska, miasto pozbawione korków, lekko zaspane nie było zainteresowane ani mną ani moimi myślami. Zapłaciłam rikszy i posłusznie czekałam w kolejce. Człowiek nabiera tutaj i pokory, i cierpliwości, bo po co się spieszyć, bo czasu jest aż nadto, bo tak jakoś, a kolejki i tłok widać na każdym kroku, więc nawet nie robią wrażenia, takiego jak miały to w zwyczaju na początku. Z kartą pokładową z jednej kolejki poszłam do drugiej i potem jeszcze jednej, kontrole, kontrole, kontrole i wreszcie w samolocie mogłam odpocząć, zasnąć. Lotu nie pamiętam, obudziło mnie zimno, ponieważ Indusi mają skłonności do przesady i w samolocie było jakieś 20 stopni, zasnęłam znowu i obudziłam się dopiero w New Delhi, kiedy zaraz po wyjściu z machiny uderzyło mnie gorąco, przyjemne, suche powietrze, zupełnie jak w środku lata w Polsce, tylko plaży nigdzie nie było.

Po kilku rozmowach o charakterze lokalizacyjnym zobaczyłam się wreszcie z Aki, w jej cudownym klimatyzowanym samochodzie wróciłyśmy do jej domu, by wreszcie trochę odpocząć. I zobaczyłam jej dom, miejsce w którym można by zamieszkać. Urządzony ze smakiem w mahoniowym drewnie kontrastującym z białymi, marmurowymi podłogami, Aki zaprowadzila mnie do pokoju gościnnego, jest wielki, przestronny i jasny, z balkonem i łazienką, no i hit programu, wielkie, dwuosobowe łóżko z miękkim wygodnym materacem. Tak, chce tu zostać.

Po chwili relaksu pojechałyśmy do kina zobaczyć mój pierwszy film lokalnej produkcji. Wielkie centrum handlowe z multiplexem wygląda zupełnie jak te w Europie, nikt za bardzo nie zwraca uwagi ani na nas, ani na cokolwiek innego poza slowem Sale. Wchodzimy na najwyższe piętro gdzie w kolejce czeka na nas Sam, koleżanka Aki, niesamowicie radosne dziewczę, które nigdy chyba nie przestaje rozmawiać, dziwnie ubrane, z pomarańczowymi oprawkami które w tym wszystkim dodają jej uroku. Jemy lunch i udajemy się na film, 2 i pół godziny tańców, śpiewów i fabuły pozbawionej jakiegokolwiek sensu. Ale przynajmniej jest zabawnie, wszystkie te niedorzeczności są naprawdę zabawne, a humor nas nie opuszcza nawet po wyjściu z kina.

Wracamy a ja przysypiam w samochodzie, jednak 2h snu dają się we znaki, przemierzamy Delhi w poszukiwaniu drogi do mieszkania chłopców, wciąz są tam moje rzeczy, więc musimy je odebrać. Teraz jak na dłoni widać problemy miasta, za nic nie możemy trafić do miejsca o dziwnym adresie F 5/2, w końcu któryś z kolei policjant mówi nam jak się tam dostać, teraz trzeba jeszcze zaparkować i można iść. Chłopcy właśnie spali więc trochę im zeszło zanim wreszcie otworzyli drzwi, nie byli chyba zadowoleni z naszego przybycia, my chciałyśmy tylko zabrać rzeczy oni woleliby żebyśmy zostaly dłużej, Robin znowu naciskał, nie wiem, nie rozumiem tego chłopaka, jakby było w nim coś zastanawiającego, cos czego nie rozumiem i czego chyba nie chciałabym zrozumieć. Jak najszybciej chciałam się stamtąd wydostać, szybko spakowałam rzeczy i poszłyśmy, wreszcie mogąc pojechać do domu i odpocząć.

Zaraz po tym jak otworzyłyśmy drzwi powitała nas gosposia ze szklanką wody, jest cudowna, ale też traktują ją tutaj z wielkim szacunkiem. Potem spotkałam się z mamą i tatą Aki, tak, mialam stres, bo w końcu goszczą mnie a to co dla nas jest normalne tutaj uchodzi za …. niewyobrażalne, więc starałam się być miła i grzeczna, i za dużo nie mówić, i zeby wszystko było w porządku, i mam nadzieje, że było. Wykapałyśmy się, zjadlysmy kolację i przyszła kolezanka Aki, przyjaciółka od zawsze z którą zjadłyśmy kolację i wreszcie poszłam spać.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Pożegnanie z Bombajem

Trzeci i ostatni dzień w Bombaju należał chyba do najbardziej udanych, znów nie spieszyłyśmy się ze wstawaniem, to znaczy dziewczyny się nie spieszyły, ja byłam gotowa i czekałam. Cierpliwie czekałam co chwile słysząc, że wychodzimy za 5minut, dosłownie 5 minut, cóż tak to jest z Induskim poczuciem czasu. I wreszcie, po tysiącach prób znalezienia odpowiedniego stroju, tysiącu fryzur, z których żadna nie pasowała zdecydowałyśmy się wyjść. Znów w trójkę, tym razem z Meghą i Laki wyruszyłyśmy w miasto.
Tym razem o dziwo nie padało. Pojechałyśmy do świątyni Ganishy, boga o facjacie słonia, opiekuna domu. W związku z tym że była niedziela w świątyni podobno nie było tłoczno, podobno. Żeby wejść do swiątyni kolejny raz musiałyśmy poddać się procedurze bezpieczeństwa, więc raz jeszcze ściągnąć buty, oddać do rewizji torebkę, prześwietlić całe ciało specjalnym wyszukiwaczem metalu, nawet nie pomyślałabym o tym że nie można do środka wnosić aparatu, tzn rozumiem że pstrykanie pamiątkowych fotek nie jest na miejscu, ale jest przecież różnica między trzymaniem go w torebce, a robieniem zdjęć. Aczkolwiek zasady to zasady, więc aparatu wziąć nie mogłam, jednak ze względu na urok osobisty, kolor twarzy, oczu, włosów, nazwijcie to jak chcecie, strażnicy pozwolili mi zostawić aparat u nich, w innym wypadku jedna z nas musiałaby czekać przed wejściem z aparatem, albo znaleźć jakiś sposób żeby się go pozbyć. Nam jednak się udało, widać kolejny przykład Induskiej świadomości prawa.
Tuż przed wejściem raz jeszcze musimy ściągnąć buty i zostawić je w specjalnym punkcie, potem z kupionymi wcześniej kwiatami, orzechem kokosa i słodyczami wchodzimy do środka gdzie czeka nas kolejka wiodąca prosto do posążka Ganishy. Przepychamy się przez tłum by dostać się do kapliczki w centrum świątyni, tam mnich składa w ofierze nasze kwiaty, chwila zadumy i możemy iść. Co tam, wypowiadam bezgłośnie moje marzenie, może słoń przyniesie mi szczęście i w końcu znajdę to czego szukam? Tradycja mówi, że ten kto wypatrzy posążek myszy w zgiełku świątyni tego życzenie się spełni. Niestety nie znalazłam, nie miałyśmy zbyt wiele czasu na poszukiwania. Wychodząc oddajemy kokosa, w zamian za to w drodze powrotnej dostajemy kroplę święconej wody, co by jej nigdy nie zabrakło i kilka cząstek kokosa, na szczęście. Zjadamy jeszcze słodycze, przypominają w smaku mleczne draże, takie białe kuleczki sprzedawane w niebieskim opakowaniu i możemy iść. Następny przystanek … targ uliczny.

Riksza pędem zabiera nas na przewrotnie zwaną „Fashion Street”, ulicę gdzie można kupić wszystko za śmieszne pieniądze. Dziewczyny są bardzo podekscytowane, ponieważ we wtorek mają wielkie przyjęcie w związku z rozpoczęciem roku szkolnego, to coś w rodzaju otrzęsin, gdzie główną rolę odgrywają pierwszoroczni, a one jako starszaki muszą wyglądać świetnie, w końcu reprezentują sobą środowisko szkoły. Najpierw zobaczyłam całą ulicę butów, na każdym stoisku było dokładnie to samo, jednak naganiacze ściągali nas już z ulicy by chociaż rzucić okiem na ich produkty. Niestety jak się okazało ze względu na mnie, na moją rozpoznawalność, cudzoziemskość, sprzedawcy już na wstępie podawali cenę o 50% wyższą, zatem bez targowania się nie obeszłybyśmy się wcale. Kiedy miałyśmy już za sobą alejkę butów, poszłyśmy do centrum handlowego, zupełnie normalnego, wyglądem nie różniącego się od tych mi znajomych, tam na wyprzedaży, jeansy diesel kupić można było już za 500 rs, zatem dziękowałam Bogu, że nie wzięłam wiele bagażu i mogę spokojne kupić torbę i ją załadować rzeczami z induskich sklepów. A że życie bywa przewrotne, w czasie kiedy Lasi chciała kupić sobie jeansy i za wszelką cenę mierzyła z uporem maniaka wszystkie rozmiary i style, ja po prostu wzięłam pierwszą koszulkę która mi się spodobala i bez zastanowienia zaplaciłam za nią całe 100rs, czyli 6zł, czyli … sami pomyślcie.

Zaczęło już padać kiedy wsiadałyśmy do rikszy wiozącej nas na plażę. W niczym nie przypominało mi to plaż Sopotu, pięknych, dumnych i piaszczystych, z cudownym widokiem na zachodzące słońce... Plaża Bombaju to sterta czarnych, bazaltowych kamieni pokrytych glonami i śmieciami, cuchnący przybytek, na którym, o zgrozo, najczęściej można spotkać zakochanych, ponieważ miejsce słynie z łączenia serc ludzkich na wieki, zastanawiam się jak to się ma do zaplanowanych małżeństw, ale Indie kryją w sobie wiele paradoksów, więc czemu by to miało być dziwne.

Spacerując w deszczu plażą robiłysmy sobie zdjęcia, zupełnie jakbyśmy znały się od zawsze, śmiałyśmy się i wygłupiałyśmy, a ja zaczynałam znów wierzyć w to, że ludzie są po postu, tacy sami, że pomimo różnic w wyglądzie, sposobie chodzenia i mówienia, jesteśmy wszyscy nastolatkami i chcemy tak samo się śmiać i bawić. Potem poszłyśmy zjeść pieczoną kukurydzę, którą można łatwo dostać na roku każdej ulicy, w szczególności nad morzem. Trzeba było już wracać kiedy, niestety wszyscy pomyśleli o powrocie, więc korek ciągnął się niemiłosiernie. Zdecydowałyśmy się w końcu wysiąść z samochodu i pójść na piechotę do najbliższej stacji kolejki. Padało siarczyście a my miałyśmy tylko jedną parasolkę, cóż z cukru nie jestesmy, trzeba było iść.

Postanowiłyśmy pojechać do centrum handlowego żeby kupić mi kurte, taki narodowy strój hindusek, który w przeciwieństwie do sari łatwo założyć i nie sprawia problemów w chodzeniu. Musiałyśmy jednak 3 razy zmieniać tory zeby koncu trafić do centrum w którym, ku naszemu zdziwieniu nie było upragnionego sklepu z hinduską odzieżą dobrego gatunku. Usiadłyśmy więc na schodach supermarketu i powoli jadłyśmy nasz obiad. Mówiąc powoli, mam na myśli trzy razy wolniej niż nasze powoli, tutaj nikt nie spieszy się z posiłkiem, to integralna część dnia, której nie można po prostu zlekceważyć, „take Your time” słyszę co chwilę.

Zbliżała się 11sta kiedy wracałyśmy do mieszkania, tam czekały na nas dziewczyny głodne opowieści o tym co i jak, widziałyśmy, odebrałam, jak reagowali ludzie. Czy to nie dziwne, że ludzie zwykle otwierają się dopiero na sam koniec, dopiero tuż przed 12stą kiedy zamiast iść spać całą noc spędza się na rozmowach? Nawet nie sądziłam że dla tych 5ciu dziewcząt stanę się skarbnicą wiedzy nt Europy, Europejczyków, europejskich zwyczajów. Zaczęły od poproszenia o próbkę mojego pisma ręcznego, okazało się że piszę inaczej trzymając ołówek, potem wyszło na jaw że mam inny sposób chodzenia, skończyło się na poprawnym trzymaniu filiżanki, łyżki, noża i widelca. Nie przypuszczałabym że mogę kogokolwiek uczyć właśnie takich rzeczy, a jednak. Potem robiłyśmy sterty zdjęć, pamiątkowych fotografii, tak by nie zapomnieć. By wciąż mieć w głowie, w zakamarkach pamięci te trzy dni w Bombaju, mieście które nigdy nie śpi, mieście w którym przez trzy miesiące pada.
Wciąż nie mam wiadomości od Aki, jej telefon jest wyłączony a nikt z jej znajomych jakoś nie garnie się do pomocy w poszukiwaniu informacji. Zastanawiam się czy to nie jet jakaś cecha narodowa indusów, ludzi naprawdę odpowiedzialnych mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Najpierw Sadvi która nie raczyła się ani pojawić na lotnisku, ani mimo zapewnień gościć mnie przez dwa dni, teraz Aki pozostawiająca mnie bez żadnego kontaktu. Czy oni nie zdają sobie sprawy z tego, jak ważne są ich słowa? Przecież człowiek przylatuje tutaj z drugiego końca świata z przekonaniem, ze ktoś będzie czekał, że ktoś się zaopiekuje, a okazuje się że musi polegać na sobie i kontaktach, które zdobył wcześniej. I tak ja jestem w komfortowej sytuacji, co mają do diabła powiedzieć Ci, którzy nie znają nikogo i jedyne osoby na których miałyby polegać są z tutejszego LC? Swoją drogą nie mam pojęcia co zrobię jeżeli do poniedziałku nie skontaktuje się z Aki, bo przecież blondynka samotnie w New Delhi nie brzmi zbyt zachęcająco.

Jak na razie staram się o tym nie myśleć, podziwiać Bombaj, odkrywać jego mieszkańców. Wczoraj na spotkaniu ze znajomymi Meghi rozmawiałam z jednym z jej kolegów o niedorzecznościach Indii. Czyż to nie kuriozalne że cały świat oszczędza wodę, gaz, prąd, segreguje śmieci myśląc o biednych hinduskich dzieciach, które nie mają dostępu do źródeł, przy czym ulicami Bombaju leje się woda, miasto tonie w śmieciach, a ludzie nie wiedzą w ogóle co to recycling? Z tarasu na 14 piętrze oglądaliśmy miasto zadumani nad beznadziejnością i naszego, i ich społeczeństwa. Europa się starzeje, ludzie coraz później decydują się na dzieci, jeżeli w ogóle, tutaj dzieci rodzą się na potęgę, tyle że i tak umierają codziennie w slumsach, miastach w miastach stających się ostatnio hitem turystycznych atrakcji. Slumdog milionair to też Indie, takie o których chciałoby się zapomnieć, lecz nie sposób. I tylko te muchy obsiadające wszędzie i wszystko....


Jeżeli ktokolwiek z Europejczyków myśli że wie co to deszcz, to myli się, no chyba że był w czasie monsunów w Indiach. Czegoś takiego nie widziałam nigdy w życiu, w ciągu ułamka chwili zalane zostało cale miasto, a ulice zamieniły się w rwące potoki, a wszystko spowodowane nie więcej niż godzinną ulewą, gdzie w Polsce musiałoby padać przez kilka dni. Dżdżysty był cały drugi dzień w Bombaju, tylko mnie to dziwiło, denerwowało, powodowało ból głowy i okropną senność, mieszkańcy przyzwyczajeni podchodzili do wszystkiego ze stoickim spokojem, pada to pada, kiedyś przestanie...

Około 14stej kiedy dziewczyny już się wyszykowały, a trzeba przyznać że zajmuje im to dokładnie tyle samo czasu ile wszędzie, to znaczy krótko mówiąc, za dużo, wyszłyśmy zmierzyć się z deszczem. Brodząc uliczkami doszłyśmy do głównej a potem „Riksza!, Riksza!” i pojechałyśmy do najbliższego przystanku kolejki miejskiej. Prawie jak taka sobie bombajska skm, ale wiadomo jak to z prawie, tylko idea jest podobna, bo to kolej miejska, ale ani szybka, ani jak nasza skm wygodna. Najnowsze wagony wyglądały jak te które jeszcze młodość naszych dziadków pamiętają, a w kolejce tłok, którego nie da się po prostu opisać. I jeszcze sprzedawcy, co chwile do przedziału przychodził ktoś z hakiem obwieszonym pierdołami, gdzie grzebienie i szczotki to nic nadzwyczajnego, bo dostać można nici, lakiery do paznokci, kredki do oczu, bluzki, portfele, pokrowce do telefonów i cokolwiek jeszcze można zaczepić o hak i próbować sprzedać. Już nawet nie dziwiła kolejna osoba wciskająca jakieś przedmioty, czy jedzenie, paluszki, ziemniaczki, orzeszki, batoniki, chrupki, owoce, wszystko .I tylko w głowie pytanie, a gdzie koncesja, podatki, składki na służbę zdrowia...

Ze stacji znów w riksze i pomknęłyśmy w stronę Muzeum Księcia Walii, jednak w drodze stwierdziłyśmy że warto by coś zjeść więc zatrzymałyśmy się u Leopolda, najstarszej kawiarni w Bombaju, pamiętającej jeszcze czasy wiktoriańskie. W środku oczywiście tłoczno, zastanawiam się czy powinnam wszędzie nadmieniać że jest ciasno i tłoczno, skoro tłok towarzyszy nam nieustannie, w każdym razie w restauracji panował przyjemny gwar, a kelnerzy krzątali się wokół klienteli z oddaniem. Miejsce jest bardzo popularne, trafiło nawet do przewodnika jako jedno z najlepszych by zjeść coś i napić się piwa. My jednak nie decydujemy się na szklaneczkę złocistego, ja wybieram bananowego shake, dziewczyny wodę z cytryną. Raczymy się jeszcze ryżem curry z warzywami, do tego na deser lody i wyobraźcie sobie że za wszystko, z napiwkiem dla kelnera płacę 300 rp, czyli około 18 zł! Czy to nie cudowne? W Polsce tyle zapłaciłabym pewnie za napoje i deser, o daniu głównym nie wspominając i to jedno z droższych miejsc w Bombaju! Niesamowite!

Potem znów bierzemy taksówkę i jedziemy już w końcu do muzeum, jest 5ta, więc mamy godzinę. Jednak muszę przyznać, że generalnie bez szaleństw, w największym muzeum miasta oczywiście znajdują się światowe dzieła sztuki, ale ni jak ma się ono do Luwru, chociaż czy cokolwiek robi wrażenie po zobaczeniu Luwru? W każdym razie ekspozycje stają się pretekstem do poznania kultury Indii, dziewczyny tłumaczą mi mitologię hinduską i opowiadają o bogach i ich wcieleniach. Wisznu, Sziwa i Brama, wreszcie dają się jakoś w prosty sposób ogarnąć. Inne postaci stają się zrozumiałe i wszystko nabiera ogólnego sensu. Biją dzwony, musimy wychodzić.

Tym razem nie możemy złapać taksówki, dopiero gdy dochodzimy do skrzyżowania kierowca na światłach lituje się i pozwala nam wsiąść, jedziemy do Bramy Indii, zobaczyć ocean i hotel Tadż. I wtedy zaczyna się prawdziwa ulewa, w ciągu 5 minut kiedy stałyśmy przy barierkach fortyfikacji by zrobić chociaż kilka pamiątkowych zdjęć pod parasolkami ulica zamieniła się w potok. Byłyśmy zupełnie mokre a woda sięgała nam do polowy łydek. Ciężko było się poruszać więc już nawet nie wspomnę o podziwianiu widoków. Poszłyśmy więc do hotelu żeby się wysuszyć, moje przewodniczki obawiały się, że mogą nas nie wpuścić ze względu na brak stosownego stroju, wydało mi się to zupełnie niedorzeczne, skoro to hotel to mamy prawo tam wejść zawsze, a szczególnie gdy pada. Strażnik nie robił problemów i po chwili byłyśmy w środku przybytku o sławnej historii. Hotel Tadż był bowiem zbudowany jako głos protestu przeciwko dyskryminacji Indusów przez Brytyjczyków. W czasach kolonialnych w hotelach można było uświadczyć tabliczki informacyjne „Psom i Indusom wstęp wzbroniony”, tak właśnie biali obchodzili się z narodem który pracował na ich bogactwo. Pewnego razu nawet najbogatszy z Indusów, przedstawiciel szacownego rodu Tata (ten od samochodów), został wyproszony z hotelu dla Europejczyków ze względu na swoje pochodzenie. Postanowił zatem zbudować hotel dla wszystkich, bez względu na kolor skóry i przekonania i tak też powstał hotel Tadż, który w środku wygląda po prostu doskonale. My tymczasem wjeżdżamy na ostatnie piętro, żeby wysuszyć się w łazience. Ani Sziwania ani Praczeti nigdy nie pomyślały nawet o tym że w łazience hotelowej można zdjąć bluzkę i ją wysuszyć, tak po prostu. W hotelu kupuję jeszcze kartkę i możemy wyruszać, za oknem deszcz, ale jechać trzeba, w końcu do apteki.

Apteki którą naprawdę trudno znaleźć, ale dla chcącego nic trudnego i po jakiś 20 minutach kupuje moje upragnione leki. Aż dziw, że apteka polecana na całym świecie przez LP wygląda jak mała lubańska, gdzie leki są pochowane w papierowe pudełka, a aptekarz nawet nie chce wziąć ode mnie recepty. Widać Indie rządzą się swoimi prawami. Z apteki znowu na stacje, pociągiem do mieszkania, no może nie koniecznie, bo zgłodniałe po całym dniu idziemy jeszcze do restauracji, gdzie pierwszy raz jem coś palcami. I wyobraźcie sobie że jeść palcami u nas i tutaj to nie to samo, jak dziecko uczę się ruchów ręki, tak, żeby zrobić to poprawnie, tak żeby zlapać spod spodu kciukiem... Pijemy Lassi, cudo zrobione z jogurtu naturalnego i wanilii. Po posiłku możemy jechać do mieszkania, tyle ze nie jest to takie proste. Riksze mają swoje rewiry i nie każdy może nas zawieść, brodzimy więc ulicą by wreszcie, po 10 minutach znalazł się kierowca zdolny nas zawieść. Jedziemy a ja zaczynam przysypiać, męczy mnie ból głowy.

Wracamy, rozmawiamy i kładziemy się spać. I jeszcze jedna ważna informacja, skontaktowałam się wreszcie z Aki, wszystko w porządku, nie ma obaw będzie na mnie czekać w poniedziałek na lotnisku. Są za to problemy z moim telefonem, smsy które wysyłam nie dochodzą choć balans się zmniejsza... muszę to rozwiązać, szybko w New Delhi.


Rano telefon z domu, wiem już jak brać leki więc wszystko zaczyna się ukladać, rodzice wspominają o powodziach nawiedzających Indie, o ewakuacjach w Bombaju, a my nawet nie zauwazyłyśmy. Tzn widziałysmy spustoszenia wywołane żywiołem ale bez przesady, tak przynajmniej tłumaczą to mieszkańcy. Widać relatywizm.

piątek, 3 lipca 2009

Wciąż nie mogąc się przyzwyczaić do zmiany strefy czasowej zeszłej nocy ni jak nie moglam zasnąć wcześniej, nawet dzień, naszpikowany wrażeniami niczym hinduska chusta koralikami nie zmógł mnei wystarczająco. Zatem pomimo świadomości że muszę rano wstawać o 4tej zasnęłam dopiero po pierwszej w nocy. Rano pobudka, pakowanie torby, tak znów zapakowałam się na 3 dni do damskiej torebki, wychodząc z założenia że nie ma sensu taszczyć z sobą niepotrzebnych rzeczy, albo tego co mogę z łatwością pożyczyć. A że uprzednio dzwoniłam do Meghi to dowiedziałam się, że i ręcznik, i kosmetyki mogę sobie darować. O 4.40 byłam już gotowa, wzięliśmy auto i pomknęliśmy na lotnisko. Robin cały czas nas ponaglał a koniec końców okazało się, że mam półtory godziny czekania, więc usiedliśmy w poczekalni i rozmawialiśmy o różnicach kulturowych, szczerze mówiąc mam trochę tego dosyć, bo każdy pyta o to samo.... ale cóż, ich prawo pytać, mój obowiązek odpowiadać.

Wydawałoby się, że lotniska wszędzie wyglądają zupełnie tak samo, a jednak. W Indiach już na wstępie widać różnice. Nie w wystroju, nie w kolorystyce, ale w zasadach użytkowania. Wyobraźcie sobie, że na teren lotniska wejść mogą tylko osoby z waznym biletem i wylegitymowane paszportem lub chociaż dowodem osobistym. W moim wypadku znów sprawdzana jest wiza. Muszę więc przed wejściem pożegnać się z chłopcami i samotnie wyruszyć naprzeciw strażnikom. W środku wygląda to już zupełnie normalnie, kolejki, kolejki, kolejki. Nie mam nic poza torebką bagażu podręcznego więc nie muszę niczego zdawać. Teraz tylko odprawa celna i można wylatywać.

I tutaj pojawia się problem, coś czego żałować będę przez najbliższe kilka miesięcy. Zapomniałam zupełnie że w torbie mam szwajcarski scyzoryk, prezent od brata, który mial mi służyć w czasie podróży. Ochrona celna to wychwytuje i na nic mają się moje prośby żeby po prostu go wzięli a ja odbiorę za 3 dni, nic nie da się zrobić, muszę zdać scyzoryk do utylizacji. Zastanawiam się przypadkiem czy żaden z celników nie wziął go dla siebie, jest na nim wygrawerowane co prawda moje imię, ale czy ma to dla nich znaczenie? W końcu tak łapczywie się na niego patrzyli....Szkoda, bardzo szkoda...

Samolot do Bombaju odleciał zgodnie z planem a lot był spokojny. Trzeba przyznać, że jakość obsługi linii lotniczych niczym nie odbiega od standardów europejskich. Nawet pasażerowie jakoś obojętnie podeszli do mojej inności i zajęci bardziej samymi sobą odpływali w myślach. A ja po raz pierwszy znalazlam wystarczająco dużo czasu by przeczytać ustępy przewodnika nt miasta. I tu kolejna zła wiadomość, nie można kąpać się w oceanie, przynajmniej nie w Bombaju. Woda jest zupełnie skażona i grozi to poważnym zatruciem, zatem na nic mają się moje plany samotnych kąpieli, trzeba będzie to odłożyć, jak mus to mus

Na lotnisku czekała na mnie Megha, czyż nie cudownie, ze można polegać na znajomych Abiego? Szczerze mówiąc myślałam że powita mnie krągła ubrana w sari kobieta, a tutaj na lotnisku widzę machającą niziutką dziewczynę ubraną w jeansy i tshirt, zatem zupełnie po nowoczesnemu, po europejsku. Bombaj przywitał mnie deszczem, to ciekawe uczucie, taka ciepła ulewa której nie ma się dosyć, po skwarze New Delhi jest nawet przyjemna. Wsiadamy do auto, Megha zaczyna się targować o cenę dowozu, kłótnia z kierowcą kończy się tym, że decydujemy się na inną taksówkę. Jadąc do jej mieszkania trochę rozmawiamy, ja trochę przysypiam. Jednak podróż przy 2godzinach snu jest męcząca. W polowie drogi samochód się psuje, musimy się przesiąść do kolejnego auto, którym dojeżdzamy już pod sam budynek. To apartementowiec z 20ma piętrami, na szczęscie jest winda. Ochroniaż patrzy na nas spod ukosa, ale nie robi problemów. W środku okazuje się że służąca jeszcze nie przyszła i w mieszkaniu panuje bałagan, wszędzie są muchy które nie dają spokoju. Przeklinam sama siebie, że nie wzięłam niczego przeciwko insektom, trzeba będzie się w coś zaopatrzyć w aptece.

Megha idzie na zajęcia a ja zostaje sama, wreszcie mogę się polożyć spać, jednak łóżko jest bardzo twarde i trudno zasnąć, dopiero poobkładana poduszkami na chwile odpływam. Po jakiejś godzinie słyszę dzwonek, to służąca, otwieram a ona zabiera się bezgłośnie do pracy, znowu śpię, a budzą mnie dopiero współlokatorki Meghi które przyszły właśnie z zajęć. Rozmawiamy, jemy i znowu rozmawiamy. Dla nich wydaję się być skarbnicą wiedzy nt Europy, miejsca gdzie w ich oczach wszystko jest lepsze.

Czas płynął a za oknami zaczynało robić się ciemno, zdecydowałyśmy w końcu na wyprawę do sklepu uwieńczoną spacerem ulicami Bombaju. Znów wsiadłyśmy do auto i próbowałyśmy przebić się przez ulicę Finansowej Stolicy Indii. Na pierwszy rzut poszedł sklep wielobranżowy. Niby zwykły sklep, gdzie można znaleźć wszystko, problem w tym że żeby wejść musiałyśmy zostawić wszystkie rzeczy, a moja torebka została zaklejona specjalnym paskiem zabezpieczającym. Wszystko to tylko po to, żeby zapobiec kradzieżą, trzeba przyznać Indusi mają bzika na punkcie bezpieczeństwa więc strażnicy na każdym rogu ulicy łypiący spod oka na przechodniów przestają robić wrażenie. Sam supermarket przypomina uliczne markety z londyńskiej seven sisters, tłoczno, głośno, a na półkach wszystko, tyle ze w rodzinnych opakowaniach. Wreszcie udaje mi się zdobyć papier toaletowy, kupujemy jeszcze wodę i 7up, no i lody oczywiscie. I tutaj niespodzianka, waniliowe rożki cornetto smakują zupelnie inaczej, są żółte i bardzo słodkie, w smaku przypominające bardziej karmel.

Wychodząc musimy minąć budkę strażnika, żeby nasze rzeczy zostały odpakowane. Potem możemy swobodnie udać się na spacer ulicami miasta. Jest ciepło, wilgotno i cudownie, przestało padać. Mijamy pary włóczące się po ulicach ciesząc się z każdej chwili bez deszczu, wreszcie można spokojnie porozmawiać, w tej bogatej dzielnicy nawet ulice są czyste, gdyby nie strażnicy można by pomyśleć że jesteśmy gdzieś w Hiszpanii i wlaśnie schodzimy wzdluż rampy. No może krowy spoglądające na nas z chodników nie pasują do śródziemnomorskiego krajobrazu, ale w końcu jesteśmy w Indiach. W drodze powrodtnej zahaczamy o targ owoców, gdzie kupujemy mango i banany. Takiego mango nie widziałam nigdzie indziej, w domu okazuje się że niczym nie przypomina smaku importowanych, twardych owoców jakie można od czasu do czasu kupić w polskich delikatesach.

Na koniec idziemy do kolegów Meghi, żebym mogla skorzystać z internetu, ponieważ dziewczyny nie mają dostępu a muszę skontaktować się pilnie z Aki, która ma mnie gościć od poniedziałku w New Delhi.

czwartek, 2 lipca 2009



Drugi Dzień w Indiach.

Budzi mnie służka czyszcząca na kolanach podłogę, nie nie mówi po angielsku, nie nie chce przeszkadzać, trochę zawstydzona wypowiada, pewnie jedyne zdania w obcym języku "Good Morning, sorry" i uciekła. Przychodzi tu codziennie, nawet nie wiem czy płaca jej wystarczająco dużo by przeżyć...

Pierwsza wiadomość z rana, nie ma wody... będzie za pół godziny, czekamy, bo co robić?
Po chwili, jak to mają w zwyczaju mówić hindusi, woda już była więc i kąpiel stała się możliwa. Potem śniadanie zupełnie jak w domu (kanapka z serem i ogórkiem) i wyruszamy.

Problemy z czasem:
Chyba największym kłopotem dla każdego Europejczyka w Indiach jest czas i tutaj dwa aspekty. Po pierwsze zmiana strefy czasowej na +3,5h robi swoje, bo nie dość że w nocy nie można spać, to jeszcze rano o jakiś dziwnych, zupełnie niemiłosiernych porach budzą człowieka mówiąc "jest 9ta" a na zegarku biologicznym 5.30 i za nic nie chce się wstawać. Ale do tego można się przyzwyczaić, przestawić z czasem, gorszy jest ten drugi problem "czasowy".

Otóż w Polsce, tak jak w ogromnej większości miejsc na świecie, jak ktoś mówi przykładowo ze będzie za 10 minut, to spodziewamy się go za 10m do kwadransa, tutaj za "10 minut" może być również za godzinę, czy nawet za dwie. I dlatego wczoraj czekałam tylko kilka minut od 2giej do 5tej aż chłopcy wrócą z uczelni, a teraz piszę ten post czekając 5 minut na Robina, od jakiś 20stu. Zastanawiam się tylko jak ludzie radzą sobie z rozkładami jazdy jeżeli są takie 'luźne'?

Widzieliście kiedyś blondynkę mknącą przez Delhi na motorze? Nie, mieszkańcy New Delhi chyba też nie, więc wyobraźcie sobie ich zaskoczenie. Miasto z perspektywy motoru jest zupełnie inne, człowiek widzi i doświadcza zupełnie nowych wrażeń, wiatr we włosach pozwala na chwilę zapomnieć o skwarze, w głowie kłębią się myśli, obrazy przeskakują jak w kinie i tylko ten hałas nie daje spokoju i te dzieci, śpiące na chodnikach, i ten smród ulicy, na której znaleźć można wszystko.

Patrząc na nie zastanawiam się nad siłą przypadku. Sam fakt, że urodziłam się w Polsce zapewnia mi rzeczy o których one nawet nie myślą, edukację, ochronę zdrowia, dostęp do czystej wody... Te dzieci w żaden sposób nie wybrały sobie przecież życia, dostosowują się jedynie do jego zasad i codziennie przegrywają ze swiatem, i codziennie godzą się na porażkę swojej egzystencji, i codziennie przygotowują się do beznadziejnej walki dnia następnego.

Jedziemy drogą na której nie ma ani znaków, ani świateł a pasy są tylko po to żeby były, bo na 2 pasach jednocześnie są 4 samochody i motocyklista, który nie zważa zupełnie na nic. To cud, ze nie dochodzi tutaj co chwile do wypadku, a może dochodzi, tylko ja tego nie widzę. We włosach wiatr.

Świątynia Lotosu wita nas z daleka swoim monumentalnym wyglądem zaslugując na miano największej i najbardziej nowoczesnej w New Delhi. Jest osadzona w centrum gigantycznego parku poprzecinanego alejkami, po których nie można chodzić. Żeby wejść musimy ściągnąć buty, potem tylko krótka informacja o tym, że w środku panuje absolutna cisza i możemy zobaczyć co kryje się za drzwiami. Wnętrze świątyni na planie koła jest wysadzane marmurowymi płytami, w prześwicie nad głowami widać bezchmurne, błękitne niebo. Nie ma tu ani ołtarza ani zbędnych mebli, tylko puste ławki dla modlących się i ogarniająca wszystko cisza. Nasz czas dobiega końca, wracamy.

Okazało się, że musimy pojechać do brata Robina po ważne dokumenty, wiec znów uderzamy w drogę. Czyż to nie kuriozalne, że wielka firma zajmujaca się "bardzo ważnymi" sprawami nie ma nawet porządnego parkingu, tylko powiedzmy szczerze... klepisko? W srodku jest dużo lepiej jes klimatyzacja, pojawia się też służący ze szklanką wody dla mnie, odmawiam. I atrakcja programu, toaleta dla obcokrajowców, zupełnie czysta i z zupełnie białym papierem toaletowym.

Z firmy wyruszamy w poszukiwaniu mojego lekarstwa do kampusu medycznego. Okazuje się jednak że nie ma apteki na terenie ośrodka, ale zaraz na przeciwko jest ich kilka. Poszliśmy tam zanic mając samochody jeżdzące w dziwnej kolejności. I wtedy po raz pierwszy zobaczyłam uliczny market, miejsce gdzie można znaleźć wszystko, to jakby dostać po glowie strumieniem gorącego powietrza, w jednej chwili człowiek znajduje się we wnętrzu cyklonu, ludzie tu jedzą, rodzą się i umierają, obok siebie, jeden przy drugim i bez najmniejszego zainteresowania, wstydu. Poszliśmy do apteki albo powiedzmy do miejsca, w którym wydawane są leki, bo bardziej przypomina to stragan uliczny niż farmacje. W żadnej z nich nie znaleźliśmy upragnionych tabletek, jedyne co nam powiedziano, to że lek jest ważny i musze go zdobyć, ale nie tutaj, na lotnisku, albo gdzieś indziej w większej aptece. Mam nadzieje, ze jutro uda się w Bombaju.

Wracamy do mieszkania, już nawet nei zwracam uwagi na ludzi gapiących się na mnie, na kierowców zaczepiających nas przy każdym skrzyżowaniu, na dzieci pokazujące palcami. Odrobina odpoczynku, prysznic i znowu w drogę. Musimy kupić torbę bo moja się właśnie rozwaliła a bez torby jak bez ręki, szczególnie ze następnego dnia wylatuje do Bombaju. Pojechaliśmy na targ. Nie wiem czy gdziekolwiek wcześniej widziałam coś podobnego, nawet market uliczny nad brzegami Czarnego Lądu nie był ani tak imponujący ani tak ogromny. Powiedziano mi, że jest to miejsce gdzie można kupić wszystko i tanio, tylko trzeba się targować. Ja oczywiście, nei umiem, ale od czego jest Robin. Znajdujemy moją torebkę na jednym z pierwszych stoisk, płacę około 15 złotych, potem jeszcze kupujemy portfel za ok 6ciu. Nie wiem jaka jest prawdziwa wartość tych rzeczy i czy to naprawdę był interes życia, ale piekące słońce i uliczni sprzedawcy na siłę próbujący co chwile coś wcisnąć każą mi godzić się na to co mówią inni i po prostu uciekać.

Następnym przystankiem jest collage Robina i chłopców. Zamknięta, ogrodzona murem i drutem kolczastym posiadłość w środku kryje niepozornu budynek, ani nie duży, ani nie nowoczesny. To fakt jest tam klimatyzacja, w środku marmurowe podłogi ale nic poza tym. Klasy jak klasy, niczego specjalnego nei mogę się doszukać w tym co zachwalają wszyscy, z Robinem na czele. W szkole jestem traktowana jak atrakcja turystyczna, ludzie podchodzą, pytają kim jestem i co tu robię, czy jestem sławna... Wbrew pozorom, to nie jest przyjemne, ale nic nie da się zrobić, bo przecież obcość wypisaną mam na twarzy. Wreszcie postanawiamy wracać do mieszkania.

kolejny prysznic i jakiś posiłek, wygląda to jak placuszki naan z cebulą a do tego jest jogurt, ale można wreszcie odpocząć i to się liczy. Robin nalega bym uczyla go tańczyć, to dziwne, ale jeszcze wczoraj był bardzo miłym chłopcem, dzisiaj co chwile czegoś ode mnie żąda i ni jak obchodzi go moje zdanie. Dla świętego spokoju uczę go kilku kroków salsy, aczkolwiek uczucie zagrożenia wciąż pozostaje. Po chwili zjawia się Sushi, rozmawiamy chwile o naszych róznicach kulturowych. W Indiach panuje przekonanie, że Europejczycy są samolubni, jakoś nie mogę się z tym zgodzić więc zaczyna się dyskusja. Na szczęście nie doszło do kłótni, Robin w porę zarządzil wyjazd, czeka mnie brama Indii.

Jednak przed Bramą musimy zmierzyć się z korkiem. Zanim tu przyjechalam myślałam, że największe korki są w Londynie, swoją drogą na 7 sisters można stać w korku o 3 rano, ale z perspektywy New Delhi tam, to wcale nie był zastój, tylko kilka samochodów stało na światłach. Robin lawiruje między samochodami, ale i tak zajmuje nam to niemilosiernie dużo czasu, by w koncu zobaczyć monumentalny łuk bramy Indii. Swym wyglądem przypomina Łuk triumfalny i otaczające go Pola Elizejskie, tylko jakby to wszystko pomnożyć przez 2, albo 3 i dodac dzieciaki zaczepiające nas co chwilę, by sprzedać zabawki, jedzenie, gazety, kwiaty albo zeby po prostu coś wyżebrać. Im nie wystarczy powiedzieć nie, nawet nakrzyczeć można, a wciąż będą do człowieka pełzły jak robactwo i nie odpuszczą dopóki, dopóty nie znajda kolejnej ofiary. Spacerując w stronę bramy robimy zdjęcia, potem jeszcze tradycyjna fotka przy samym lańcuchu otaczającym monument i tyle.... niekoniecznei.

Zawsze śmiałam się z opowieści o robieniu sobie zdjęć z blondynką, myślałam że to żarty grubymi nićmi szyte, bo przecież to takie niedorzeczne... a jednak. Przy bramie podchodzi do nas matka z dzieckiem na ręku i pyta czy może mieć ze mną zdjęcie, bo chcialaby pokazać rodzinie. co robić? Zgodziłam się, niechętnie bo niechętnie, ale zgodziłam się. I tak oto stałam się maskotką tłumu.

W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze jedną światynie, tam przechodzimy calą procesję składania ofiar bogom. Na początku zdejmujemy buty i myjemy dłonie, potem trzeba zaopatrzyć się w koszyczek z kwiatami i proszkami ofiarnymi, wtedy mozna ustawic się w kolejce do świątyni. Wchodząc dotykamy stopni i czoła, to pierwszy znak, pierwszy przystanek na drodze do boga. W procesji przypominającej troche Boże Ciało idziemy w rządku śpiewając pieśni religijne, co chwile ktoś klęka i całuje podest przed kolejnym posążkiem bożka, tu dziękuje za wodę, tam za ogień i ziemię. Na koniec kładziemy wieniec kwiatów u stóp największego posągu i za drobną ofiarę dostajemy blogosławienstwo, a ja kwiatka z wieńca bożego. Następnie możemy udać się do drugiej stacji, gdzie wsypujemy do ogniska święcony proszek, by móc zakończyć przemarsz święcac wodę.

Wreszcie wracamy. Robin całą drogę wymusza na mnie, żebysmy napili się dzisiaj piwa. Nie chce, kolejny raz nie chce, ale pomimo to zgadzam się, dla świętego spokoju. Kolacja i spać, bo rano o 4, czeka nas wyprawa na lotnisko, a potem zobaczyć Bombaj, doswiadczyć Ocean.

środa, 1 lipca 2009



Pierwszy dzień w Delhi

Całą drogę chłopcy mówili mi, że warunki jakie mogą mi zaoferować nie są najlepsze, że będzie trochę bałagan, gdy weszłam do środka nie bałagan tylko nazwijmy to ogólnie warunki okazały się być... nieciekawe. Przypomniały mi się wakacje spędzane co roku na Karłowicach, nad jeziorem w domkach zbitych z desek gdzie płacisz za to co dostajesz, ale prawdę mówiąc ani dużo nie płacisz, ani nie oczekujesz. Pokój to zabudowana stara szafa, łóżko w którym materac ma chyba z 3 centymetry i stół posklejany taśmą izolacyjną. Ale nie to sie liczy, jest czysto, jest naprawdę czysto, podłoga świeżo wymyta rękoma biednej służącej lśni w świetle jarzeniówki i największa zaleta tego pokoju, klimatyzacja. wiatrak burczy nad głową wprawiając w ruch cząsteczki rozgrzanego do granic przyzwoitości powietrza. Jest nawet chłodno i można spać pod kocem... Wiem, ze brzmi to odrobinę dziwacznie, ale tutaj klimatyzacja to luksus, jest tylko w jednym pokoju i to właśnie ja w nim śpię. Czym chata bogata.... jakie to znajome.

Po przebudzeniu warto by się umyć. Łazienka wygląda jak te w szatniach w starych szkołach, prysznic, jakieś wiadro na cieknąca wodę i toaleta. I tu pojawia się pierwszy zasadniczy problem, nie ma papieru, co gorsza, nie skończył się, go po prostu nigdy nie było. Wygląda na to że 4pary chusteczek higienicznych będzie musiało wystarczyć na jakiś czas.

Jak tylko wystawiłam stopy za drzwi klimatyzowanego pokoju uderzyła mnie fala gorąca, zupełnie jakby to było sierpniowe popołudnie kiedy jest zbyt ciepło by iść na plażę. Przydałoby się umyć, i tu kolejna niespodzianka, nie ma ciepłej wody, bo po co? Mi by się jednak przydała a nie od razu, rozgrzane ciało pod strumień zimnej wody. Orzeźwienie gwarantowane, ale czy nie można tak jakoś delikatniej?

W mieszkaniu był ze mna Robin, współlokator chłopców, trochę porozmawialiśmy, trochę pooglądaliśmy zdjęcia, zjadłam zupełnie normalne śniadanie. Około 4 przyszedł Sushi i ni stąd ni stąd zapytał mnei zaraz po zwyczajnych pytaniach zapytał o to jaka jest moja filozofia życiowa. Trochę mnie to zaskoczyło, ale co tam, nie ma to jak seria dziwnych pytań.

Potem wyruszyliśmy w miasto. Pierwsza ulica, pierwsze wrażenie... głośno. Potem w mgnieniu oka kolejne doznania, kolejne bodźce zaczęły docierać do mojej głowy. Było duszno, zakurzone powietrze kleiło się do skóry a ludzie nieprzerwanie patrzyli się na mnie ze zdziwieniem. Postanowiliśmy pojechać tradycyjnym środkiem podróży, takim malm samochodzikiem taksówką dla maksimum 3 osób. Chłopcy zapewniali mnie że to najlepszy środek transportu, bo wszędzie się wepchnie i jest tani. No i trzeba przyznać, wepchnie się to małe gówno wszędzie, ale czy to bezpieczne?

Gdybym miała opisać obrazek z drogi w New Delhi to byłaby to droga bez pasów i znaków, przegrodzona kamiennym wysokim na pół metra podestem, po którym chodzą piesi, zatłoczona do granic możliwości gdzie nikt nie zwraca uwagi ani na innych prowadzących, ani na przechodniów chodzących sobie samopas środkiem drogi, ani na zwierzęta pałętające się jakby trochę od niechcenia, jakby trochę w amoku. A my mknęliśmy taką właśnie drogą do centrum handlowego na obiad jakby nigdy nic, jakby świat za oknem nas nie dotyczył.

Gdziekolwiek byś nie był na swiecie zawsze znajdą się miejsca które wyglądają zupełnie tak samo i centrum handlowe na pewno należy do takich miejsc, no może poza jednym małym detalem, który sprawia że w głowie powstaje dziwne uczucie zagrożenia. Żeby wejść na teren galerii każdy musi przejść przez bramkę i zostać zrewidowanym przez strażnika, ze względów bezpieczeństwa. Ale prawda jest taka, że przechodząc przez tę bramkę bardziej myśli sie o tym jak bardzo nisko upadł człowiek żeby trzeba było zachowywac takie srodki w sklepie... W środku już to co zawsze, zupełnie to co zawsze, nawet salon Inglota można było wypatrzeć na pierwszym piętrze. Swoja droga takie kwiatki polskości dodają i ciepła, i odwagi.
Chłopcy uparli sie ze musimy zjeść pizze wiec zamiast indyjskiej kuchni jadłam zupełnie normalną wegetariańską na puszystym, czosnkowym spodzie, nigdzie indziej jak w pizza hut.

Po obiedzie poszliśmy do parku gdzie odbywał się festyn i jak sie okazało byłam jedyną wyróżniającą się turystką, i nei wiem kto z nas był większą atrakcją, ja czy ten dj raczej ignorowany przez gawiedź. No ale czas mijał i trzeba było poszukać szpitala żeby zdobyć lekarstwa. Obok CH mieści sie jeden z największych i najnowocześniejszych tego typu przybytków w NDelhi, tam też poszliśmy. Musieliśmy pieszo przemierzyć jakiś kilometr, i wiem jedno, nie chciałabym więcej chodzić ulicami tego miasta. Jadąc samochodzikiem patrzyłam z niedowierzaniem na ludzi którzy lawirowali między samochodami, motorami, rowerami i czymkolwiek jeszcze, teraz nam przyszło wejść w ich buty. A ulica rządzi się tutaj swoimi prawami. Nie dość że cuchnie niemiłosiernie, to na chodnikach, jeżeli gdziekolwiek są śpią ludzie, dzieciaki bawią sie w mule powstałym z błota na poboczu, a kierowcy trąbią i za nic mają to, ze człowiek po prostu chce przejść. Gdyby nie Deepak i Abi nigdy bym nie dotarła do szpitala, ba, nawet bym ulicy nie przekroczyła, ale oni jakoś cudem odnajdywali się w tym gąszczu, widać do wszystkiego można sie przyzwyczaić.

W przyszpitalnej aptece okazało sie ze nie ma mojego leku, wiec poszliśmy do lekarza dyżurującego, który wypisał nam od ręki receptę na lek o tym samym składzie tylko innej nazwie. Niestety można go dostać w aptece odległej jakieś 10km od szpitala i postanowiliśmy rano sie po niego zgłosić. Mam nadzieje ze godzina obsuwy nie sprawi większych kłopotów. Wróciliśmy około 9tej, prysznic i do laptopa pisac, pisać pisać. Chłopcy musieli się spakować bo dzisiaj w nocy lecą do Londynu a ze mną zostaje ich współlokator. Tak okazało się byc najbezpieczniej, bo jemu można ufać a jakimś ludziom którzy nie pojawili się po mnie na lotnisku, ani na umówionym spotkaniu już nie koniecznie. Obmyśliliśmy wiec plany na jutro i zjedliśmy mój pierwszy zupełnie hinduski posiłek.

Wyglądem przypominało to jakieś śródziemnomorskie jedzenie. Dostałam placuszki o średnicy gdzieś tak 10-15 cm i do tego 3 sosy jogurtowy z pomidorem i cebulą, z cukinii i z fasoli. A je się to tak jak grecką pitę z tzatzykami, maczając po kawałku. Wszystko oczywiście było pikantne, ale naprawdę bardzo smaczne. Był jeszcze ryż, ale już nie miałam siły. Swoją drogą ze względu na ten gorąc w ogóle człowiekowi odechciewa się jeść czegokolwiek, dopiero w klimatyzowanych pomieszczeniach odzywa się żołądek, ale jak mówiłam, niezbyt głośno.

Pierwszy dzień w New Delhi... nie mam pojęcia co bym zrobiła gdyby nie chłopcy, którym mogę zaufać...