wtorek, 20 lipca 2010

9

Po niezwykle długiej przerwie powrót do pisania. No może nie znów takiej długie, ale jak nnic kilkudniowej o kilka dni za długiej. Bo z pisaniem to jest tak, że jak jest czas to nie ma o czym, a jak jest o czym to .... dokładnie, nie ma czasu. I tym razem też tak bylo.
Pomimo tego że wieczory w Budapeszcie robią się coraz krótsze, to częstotliwość wyjść, wyjazdów, spotkań wzrasta – odwrotnie proporcjonalnie. Po bardzo długim i spokojnym ostatnim tygodniu, kiedy prawde mówiac nie wiele sie działo, weekend zaczął się z pompą! Bardzo wczesną pompą bym powiedziała, pobudka 6:30 i dalej, ostatnie przygotowania i w drogę! W delegacje!

Zostalam poproszona przez jeden komitet lokalny o poprowadzenie ich konferencji, bez zastanowienia zgodzilam się na wyjazd, bo nigdy wcześniej nie mialam takiej możliwości, a możliwość, całkiem, całkiem, ciekawa. Zatem bardzo rano, zwarci i gotowi spotkaliśmy się na dworcu. I tu pojawił się problem, mój stały problem z poznawaniem ludzi, za nic nie mogłam zapamiętać ich imion, oni mnie znali bo... gdzies sie poznaliśmy a ja, oczywiście czułam się głupio. Prawde mówiąc dopiero pod koniec pierwszego dnia poznałam całą drużynkę. Tak, to dla mnie zupełny standard, nigdy nie pamiętam jak kto się nazywa i nic na to nie moge poradzic, co gorsza.
No ale, przynajmniej bylo wyzwanie, pierwsze, bo w czasie tej konferencji wyzwan było wiele, kolejne to ... gotowanie.

Tak, tak, brzmi bardzo prozaicznie, tyle że jestem wegetarianką, no i jeszcze uczulona na mleko i przenice więc jezeli chodzi o jedzenie to raczej jest z nim krucho. Oni oczywiście nie przewidzieli aż takich trudności, na śniadanie kanapki z szynką, na obiad kiełbaski z sosem, na kolacje kasza manna... a ja na to... nic z tego! Dobrze ze pomimo tego, że miasteczko było niewielkie znalazł się tam sklepik gdzie mogłam kupić najbardziej niezbędne produkty... żytni chleb i dżem na śniadanie oraz ryż i sos na obiad... cóż może to nie jest najbardziej zdywersyfikowane menu, ale da się przeżyć.
Swoją drogą wspólne gotowanie to duzo dobrej zabawy, a dla mnie świetna okazna do poznania tutejszych zwyczajów. A okazuje sie, że różnic jest całkiem sporo. Przykładowo godzinne biesiady przy stole należą tu raczej do rzadkości, jak Węgier je, to nie gada! Co dla nas taczej wydaje się bardzo dziwne, szczególnie ze względu na polskie tradycyjne obiady przeradzające się w wielogodzinne spokania przy stole. Również same potrawy wydają się być odmienne, kto w Polsce je makaron z ziemniakami? Tutaj z odrobiną słodkiej papryki jedzą i to, zupełnie naturalnie. Jezeli zaś chodzi o napoje to, cóż i tu znajdą się odstępstwa od Polskiej normy, czerwone wino, owszem z coca cola, białe z wodą sodową, prawdę mówiąc da się wypić, chociaż ja tam wolę wino z winem, no ewentualnie w upale, z kostką lodu. Jednak, co kraj, to obyczaj, nieprawdaż?

Kolejnym niezpodziewanym zwrotem akcji był upał, jak wyjeżdzaliśmy padal deszcz, pogodynka zapowiadała ochlodzenie, a tam na zlość wszystkiemu ukrop z nieba 35 stopni! A ja, oczywiście nieprzygotowana, nawet sandałów nie wzięłam, bo po co... dobrze że chociaż krótkie spodenki zapakowałam. W ośrodku bez klimatyzacji, bez wentylacji dalo się wyczuć kropelki potu spływające po plecach, kurz lepił się do nas a my zasypialiśmy z nienacka nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nawet hektolitry wody mineralnej nie dawały upragionej ulgi. A to dziwne, w zeszlym roku w Indiach nie czułam się aż tak źle ze względu na upały...

Dni ze względu na pogodę mijały bardzo powoli, noce niestety zbyt szybko, jak zawsze to co dobre, to sie szybko kończy i musieliśmy wracać do Budapesztu. Na ostatnim spotkaniu kolejny raz mówiliśmy o marzeniach, o tych na początku niemożliwych, które z trudem, ale sie realizują. Była niedziela, dzień Nelsona Mandeli, kolejnego zwyczajnego człowieka, który podążając za swoim marzeniem zmienił życie wielu. I z jednej strony mówi się, że to wielcy ludzie, Ci którzy rządzą światem czy dokonują przełomowych odkryć. Jednak, nikt nie rodzi się zdobywcą czy odkrywcą, Ci wszyscy wielcy ludzie kiedyś normalnie żyli i mieli normalne problemy, albo nawet większe niż normalne, a jednak to oni nadali światu nowe tory. Rodzimy się i umieramy zupelnie bezbronni, tylko to co pomiędzy, to co zalezy od nas czyni nas wielkimi albo zagubionymi gdzieś w problemach codzienności.
Tymczasem, w tym malutkim miasteczku na uboczu, miałam wiele czasu na rozmyślanie i zrozumiałam ile w moim życiu zależy od czystego przypadku, ile razy to czego bardzo nie chciałam okazywało się być najwspanialsze na świecie. Na pytanie kim, gdybym mogła wybrać, chciałabym być jak nie sobą w dowolnym czasie i miejscu, odpowiedziałam: „sobą! Moje zycie jest przecież takie ciekawe” i tak sobie teraz myśle, jest, pomimo wszystko ono jest.

Potem, w pociągu zupełnie jak polskim siedzieliśmy w skwarze wpatrzeni w okna, co chwile ktoś zasypiał by po chwili znów się obudzić. W milczeniu dojechaliśmy do budapesztu by każdy mogł rozejść się w swoją drogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz