środa, 7 lipca 2010

1

To troche głupi tytuł na opowiadanie, sami przyznacie, jednak kiedy się jest na Węgrzech i codziennie rano mija ogromny, barwami pachnący targ z warzywami, owocami i śliwkami to … aż samo na myśl przychodzi, toteż i Śliwka Węgierka. Nie wiem czy powinnam zaczynać od samego, samuśkiego początku, co prawda większość autorów tak robi, tak żeby było choć z pozoru chronologicznie, a przez to logicznie. Jednak czy jest sens wracać do najdawniejszych dziejów, do momentu kiedy w głowie pojawia się ta jedna jedyna myśl, rozpala się ta maleńka iskierka, która potem popycha z całym impetem życie ludzkie na zupelnie nowe tory? Chyba nie, a jeżeli uważacie że jednak tak, to cóż... moge obiecać że kiedys do tego wrócę, w tak zwanych, retrospekcjach.
Jednak od czegoś trzeba zacząć, każda wielka wyprawa ma jakiś mały, choć znaczący początek. Może zacznę od dzisiaj, jest wtorek, znów wieczór. Dla mnie ostatnio zawsze jest wieczór, może dlatego że ostanimi czasy przez całą noc coś robię, a potem gdy się budzę jest już popołudnie a potem, znów wieczór. W każdym razie, dzisiejszy wieczór będzie należał do raczej spokojnych, na gazówce w kuchni gotuje się soczewica na zupę, a stara lodówka denerwuje swoim niemiłosiernym brzęczeniem. Swoją drogą ciekawe jak Andrassy daje sobie z nią w nocy radę? Pewnie przywykł, w końcu do tylu rzeczy można przywyknąć, a stara brzęcząca lodówka to jeszcze nic. Andrassy? To mój współlokator, tak stary bezzębny Andrassy mieszka w pokoju zrobionego ze schowka doklejonego do kuchni, takiej babcia by powiedziała spiżarki. I on znosi lodówke, mnie w kuchni, kran który czasami kapie a nawet ulice i jej wszystkie samochody. Niektorzy ludzie mają cierpliwość, której ja nie mam, pokorę, a ja …
Ja tymczasem gotuje zupę, niezbyt wyszukaną, bo przecież w domu nie miałam czasu nauczyć się gotować. Zawsze z tym gotowaniem to się budzę z ręką w nocniku, kiedy jestem gdzies daleko, kiedy już zbrzydnie mi chow main czy ryż po kantońsku z budki z żarciem spod biura. Tak, a chciałoby się zjeść mamine pierogi, takie z wiśniami świeżo ulepione, albo chociaż kotlety babci .... cóż może kiedy indziej w końcu żaden przysmak, ani żadna wygoda nie byla w stanie mnie zatrzymać w domu toteż bez narzekania będę wcinać zupę z soczewicy tyle, że tym razem w Budapeszcie.
No tak, kucharka to ze mnie nie będzie, zupa właśnie się przypaliła, ktoś mógłby powiedzieć, jak zawsze, fakt kucharką być nie zamierzam. Dobrze, że wciaż jest Budapeszt, wciąż nienaruszony ani nawet nie przykopcony spalonym ryżem. Wciąż cudowny ze swymi przepięknymi zakamarkami, wąskimi uliczkami Budy i szerokimi ruchliwymi alejami Pesztu.
Jeśli choć jeden raz mialabym się zgubić w Europie, to zdecydowanie tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz