poniedziałek, 12 lipca 2010

6

i w końcu, po wielu trudnych dniach w biurze, znoju i upale przyszedł... weekend :)

Błogie lenistwo opanowało Shiv utca, nawet ludzi spacerujących alejkami jakoś mniej niz zwykle, słońce prażylo a ja... musiałam wybrać sie na zakupy. Nie tam jakieś zwykłe zakupy, misja to była nie lada, za cel nadrzędny postawiłam sobie zdobycie kabla do aparatu, i pomimo tego że podobno, jak niektórzy mówią to zupełnie zwyczajny, popularnt kabel to jednak w trzech sklepach go nie było! I tym sposobem znalazłam się w centrum handlowym West End...

tylko, że ja nei lubie centow handlowych, szczególnie takich duzych, z trzema kondygnacjami, jakimiś odnogami i Bóg jeden wie, czym jeszcze. No ale misja, to misja, wykonać trzeba. Toteż w skwarze, z zaciśniętymi zębami weszłam do środka konsumenckiej rozpusty. W około przecudnie, błyszcząco, wszędzie napisy SALE, promotion, Action i co tam jeszcze można sobie wymarzyć. Na dole buty, sukienki, bluzki, zwiewne apaszki i szerokie kapelusze. Wyżej torebki, saszetki, nesesery i aktówki, gdzie niegdzie optyk i sklep zoologiczny, jak w każdym centrum handlowym. A ja za tym kablem, no to szukam. Mijam butiki, sklepiki, stragany, astrologa i numerologa również, mijam bez chwili wytchnienia, zatrzymania czy zwątpienia, ide dalej i wreszcie sklep z RTV! Pytam sprzedawce, on mówi że trzeba iść do asystenta, asystent że to nie jego dział, bo on stoi w mikserach, odsyła do konca sali i na lewo tam są aparaty. W aparatach mówią, że to raczej ładowarki i odsyłają na kolejny rog sali... w końcu po kwadransie pytam juz 4 czy 5tego asystenta a on mi na to... "a ten model, (i szepcze jakis model V coś tam) to prosze za mną", poszlam, kabel jak ulał, pasuje! Do kasy i byle dalej z centrum handlowego!

Reszte zakupowej misji spędzilam w o niebo lepszej atmosferze, na uroczym targu z warzywami, w małej piekarnii i sklepie-za-rogiem. I juz myśle sobie, wystarczym dochodzi druga i trzeba sie zbierać, ale nie ma tak łatwo. Na Andrassy utca policja, antyterroryści, samochody opancerzone... wszystko zamknięte, przejścia nie ma! Jak to nie ma? No, nie ma,
- "parada równości, Andrassy Utca i okolice zamkniete w zwiazku z przemarszem" - odpowiedz policjanta.
- "Ale ja tam mieszkam!"
- "Trudno, wieczorem jak sie rozejda bedzie otwarte, teraz przejścia nie ma"
Poszlam troche dalej, myśląc ze dalej może się udać, doszlam do mojego Shiv i Andrassy Utca skrzyżowania i mówie,"Ja musze przejść, ja tu mieszkam", policjanci ochoczo wcinający kanapki stwierdzili, jak mieszka to niech idzie... no i poszłam!

Poszlam, bo trzeba było sie już spieszyć, dochodziła druga a o trzeciej był piknik, na drugim koncu miasta! Szybkie gotowanie i sie zbieram! Szkoda tylko ze ja na piknikach to raczej niewiele moge zjeść, ale cóż, trzeba się cieszyć z tego co sie ma, a nie narzekać na czym świat stoi. Zapakowałam ryż con pesto i brzoskwinie, i w droge!
Z Gala spotkalam się na Blaha Luiza, tam czekaliśmy na Noire'a, który niemiłosiernie się spoźnial. No tak, on się spoźnia a my czekamy w skwarze! Jak przyszedl okazało się, że jego wspóllokator, poleciał do Włoch nie znając wloskiego i się zgubił, zgubił również dokumenty, lecz nie wiedział jak się o nie zapytać, bo nikt nie mówił po angielsku. Toteż Noire napisał mu wiadomość po włosku, żeby tylko pokazal ją komukolwiek to powinno zadziałać. Chłopie chyba nie zrozumiało, bo zadzwonil do Noira pytając dlaczego wysyła mu wiadomości których on nie rozumie... eh bywa
W każdym razie my już byliśmy w drodze do meetpointu przed piknikiem. Całe wydarzenie było organizowane przez stowarzyszenie promujące nauke angielskiego na Węgrzech.
Łącznie byla nas jakaś 20stka. Kilku praktykantów z AIESEC, kilka Węgrów i Hiszpanka. Siedliśmy razem na kocach, w kółeczku i zaczęło się od przedstawiania się, potem były gry i zabawy...

swoją drogą całkiem przyjemny sposob na spędzenie sobotniego popołudnia, na trawie za miastem wcinając jakieś smakołyki i rozmawiając z ciekawymi ludzmi. tak siedzieliśmy prawie do siódmej. kiedy okazalo się, że trzeba się zbierać, w końcu za półtory godziny zaczyna się mecz!
Część poszla do domów, część od razu zająć miejsca na dachu centrum handlowego gdzie przy dużym ekranie można zobaczyć pojedynek Czarnych z Niebieskimi!

ja niestety musiałam szybko wrócić do mieszkania, całe popołudnie na trawie równa się reakcji alergicznej więc jakieś wapno, jakieś antyalergeny i prysznic był niezbędny. No i zmiana obuwia, bo niestety moje sandały nie wytrzymały drogi na szczyt wzgórza i przerwał się decydujący sznureczek trzymający but w całości. Zatem po slangowym "ogarnięciu się" dołączyłam do moich kochanych praktykantów oglądających mech na dachu budynku!

po spektakularnym sukcesie Niemiec postanowilismy iść dalej, noc jeszcze mloda a w końcu weekend. To poszliśmy, najpierw do jednego klubu, który miał byc pubem a okazał się być disco, potem do kolejnego, i tak spacerując brzegiem rzeki z mostu na most, koniec konców doszliśmy do Deak Ferenc. Albo doszłyśmy, bo zostałam juz wtedy tylko z Kate, reszta została na party, pojechała do domu lub po prostu zniknęła. Zupełnie przez przypadek weszłyśmy do jednego z miejsc, szczrze mówiąc za potrzebą. A tam, koncert! Świetny undergroundowy koncert!

Jakże bylo nie zostać! Zostałyśmy kiwając się do muzyki, śpiewałyśmy co znałyśmy i już miałysmy wracać, kiedy okazało się, że to dopiero połowa repertuaru. Kolejny band to zespół stworzony z niegdysiejszych wielkich punkowców, obecnie około 40stki, może 50tki. Tego niesety ja już nie mogłam obejrzeć, bo siedząc o 3ciej na krzesełku słysząc rockowe ballady zaczęłam zasypiać. Zostawiłam Kate w wyborowym towarzystwie i wróciłam do mieszkania...

Była niedziela

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz