Poniedziałek, tak znów był poniedziałek. Skrzynka mailowa jak zwykle wypchana mailami tak że się odpisywac nawet nie chce, a w biurze - no jasne, gorąco!
Ten dzien jednak był troche inny, mieliśmy narodowe Team Daysy! najpierw troche zabawy, później jeszcze więcej zabawy. Jak dzieci ganialiśmy się w parku grając w "jaki jest twój numer" - węgierską zabawę polegającą na tym, że kazda z drużyn musi schować swoją flagę, bronić jej przed przeciwnikami i w międzyczasie oczywiście ukraść im ich flage nie dając się w tym czasie zabić. Zabić czyli przeczytać na głos numer który się ma przyczepiony do brzucha.
Tylko ze my do tej gry podeszliśmy strategicznie, mieliśmy plan, podział na role i każdy bronił swojego terytorium! eh, jakbysmy sie przenieśli do wczesnego dzieciństwa, najdalej do podstawówki. A tu ludzie na studiach, piastujący poważne stanowiska, ganiają się po parku od drzewa do drzewa.
potem poszliśmy na karaoke, najpierw super tanie drinki (do 21 za kazdego placi sie 500 forintow czyli jakies 7 złotych! No to każdy kupil sobie po dwa, niektórzy trzy nawet i dalej do śpiewania. Do drugiej spiewaliśmy wszystko co możliwe, to nic ze wiekszość po wegiersku! Bylo niesamowicie!
Kiedy trzeba było się juz zbierać okazało się że dwie osoby gdzies sie zgubiły, ale rzeczy zostawiły na naszym stole. i prawde mówiąc szukanie dwóch dziewczyn w 3piętrowym klubie nie należy do najłatwiejszych. Poszukiwania trwały ponad pół godziny, a i tak trzeba przyznać że to bardzo krótko. Kiedy je znaleźliśmy tańczące na scenie w jednym z houseowych pokoi Onur zdecydował się zostać na parkiecie a ja, wracac do miezkania
Powoli, przez ponad godzine spacerowałam nocnym budapesztem, zgłodnialam, poszłam do sklepu, wrócilam, przeszłam przez jedną ulicę, weszłam w drugą, i tak powoi spacerując zrozumiałam, że chociaż Krzysiek mial racje i te miasto nie jest najpiękniejsze, to czemu miałabym nie zostać tu na chwile i się nim cieszyć, pomimo wszystko?
D
środa, 21 lipca 2010
wtorek, 20 lipca 2010
10
Powrót z Kecskemet był dopiero początkiem, wieczór zapowiadał się imprezowo. Troche smutnie, bo okazja nie najlepsza, ale zawsze miło było posiedzieć nawet na party pożegnalnym. Krzysiek, gospodarz, zarządził zbiórke na Margaret Island w samym środku Budapesztu. Wymianę symbolizowała mnogość imprezowiczów ze wszystkich zakątków świata, Polske - Wódka wyborowa. Kiedy tylko zrobiło się chłodniej zdecydowaliśmy opuścić wyspę i wyroszyc na miasto!
Na miasto to znaczy do klubu, albo chociaż czegoś co na klub wygląda. Poszliśmy do Deak Frenc do klubu w podziemiach. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się a potem zdecydowaliśmy sie na kolejny krok w strone imprezy... Wódki troche było jeszcze w butelce więc cóż, z podziemii weszliśmy na powierzchnię, rozlożyliśmy koc i zapaliliśmy wodną fajkę. I wszystko byloby zupełnie tak uroczo gdyby nie jeden mały szczegół.
Koncem zgrupowania Krzysiek, chłopak z Warszawy który po 13stu miesiącach zakonczył swoja praktykę podszedł do mnie i w pośpiechu, budując atmosferę jak w szpiegowskim filmie mówił mi o rzeczach które "musze wiedzieć", o "zasadach tej dzungli". I mowił tak szybko i z takim przejęciem o tym w co nie chce się człowiekowi wierzyć, odsłaniajac przede mną kolejne stopnie wtajemniczenia, wtajemniczenia w Budapeszt i Węgry, ze aż sama nie wiedzialam czy mu wierzyć czy nie. Z drugiej strony niby czemu miałoby tu służyć kłamstwo? Ale jezeli to prawda, to czy to może być prawda?
Po chwili zaczęłam przypominać sobie sytuacje jak ulał pasujące do jego opowieści, dostrzegać szczegóły które nagle zaczęly układać sie w jakąś większą calość. Może to efekt samospełnającej się przepowiedni, a może nie, a może Krzysiek mówiąc mi "zauważyłem że jesteś bardzo wrażliwą osobą, nie chce zeby coś Ci się tutaj stalo" naprawdę chciał mnie ostrzedz przed tym, czego nie znajdę w najlepszym nawet przewodrniku...
i tylko te slowa "to jest dzungla, zabijesz albo zginiesz" zostaly w mojej pamięci do dziś...
Na miasto to znaczy do klubu, albo chociaż czegoś co na klub wygląda. Poszliśmy do Deak Frenc do klubu w podziemiach. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się a potem zdecydowaliśmy sie na kolejny krok w strone imprezy... Wódki troche było jeszcze w butelce więc cóż, z podziemii weszliśmy na powierzchnię, rozlożyliśmy koc i zapaliliśmy wodną fajkę. I wszystko byloby zupełnie tak uroczo gdyby nie jeden mały szczegół.
Koncem zgrupowania Krzysiek, chłopak z Warszawy który po 13stu miesiącach zakonczył swoja praktykę podszedł do mnie i w pośpiechu, budując atmosferę jak w szpiegowskim filmie mówił mi o rzeczach które "musze wiedzieć", o "zasadach tej dzungli". I mowił tak szybko i z takim przejęciem o tym w co nie chce się człowiekowi wierzyć, odsłaniajac przede mną kolejne stopnie wtajemniczenia, wtajemniczenia w Budapeszt i Węgry, ze aż sama nie wiedzialam czy mu wierzyć czy nie. Z drugiej strony niby czemu miałoby tu służyć kłamstwo? Ale jezeli to prawda, to czy to może być prawda?
Po chwili zaczęłam przypominać sobie sytuacje jak ulał pasujące do jego opowieści, dostrzegać szczegóły które nagle zaczęly układać sie w jakąś większą calość. Może to efekt samospełnającej się przepowiedni, a może nie, a może Krzysiek mówiąc mi "zauważyłem że jesteś bardzo wrażliwą osobą, nie chce zeby coś Ci się tutaj stalo" naprawdę chciał mnie ostrzedz przed tym, czego nie znajdę w najlepszym nawet przewodrniku...
i tylko te slowa "to jest dzungla, zabijesz albo zginiesz" zostaly w mojej pamięci do dziś...
9
Po niezwykle długiej przerwie powrót do pisania. No może nie znów takiej długie, ale jak nnic kilkudniowej o kilka dni za długiej. Bo z pisaniem to jest tak, że jak jest czas to nie ma o czym, a jak jest o czym to .... dokładnie, nie ma czasu. I tym razem też tak bylo.
Pomimo tego że wieczory w Budapeszcie robią się coraz krótsze, to częstotliwość wyjść, wyjazdów, spotkań wzrasta – odwrotnie proporcjonalnie. Po bardzo długim i spokojnym ostatnim tygodniu, kiedy prawde mówiac nie wiele sie działo, weekend zaczął się z pompą! Bardzo wczesną pompą bym powiedziała, pobudka 6:30 i dalej, ostatnie przygotowania i w drogę! W delegacje!
Zostalam poproszona przez jeden komitet lokalny o poprowadzenie ich konferencji, bez zastanowienia zgodzilam się na wyjazd, bo nigdy wcześniej nie mialam takiej możliwości, a możliwość, całkiem, całkiem, ciekawa. Zatem bardzo rano, zwarci i gotowi spotkaliśmy się na dworcu. I tu pojawił się problem, mój stały problem z poznawaniem ludzi, za nic nie mogłam zapamiętać ich imion, oni mnie znali bo... gdzies sie poznaliśmy a ja, oczywiście czułam się głupio. Prawde mówiąc dopiero pod koniec pierwszego dnia poznałam całą drużynkę. Tak, to dla mnie zupełny standard, nigdy nie pamiętam jak kto się nazywa i nic na to nie moge poradzic, co gorsza.
No ale, przynajmniej bylo wyzwanie, pierwsze, bo w czasie tej konferencji wyzwan było wiele, kolejne to ... gotowanie.
Tak, tak, brzmi bardzo prozaicznie, tyle że jestem wegetarianką, no i jeszcze uczulona na mleko i przenice więc jezeli chodzi o jedzenie to raczej jest z nim krucho. Oni oczywiście nie przewidzieli aż takich trudności, na śniadanie kanapki z szynką, na obiad kiełbaski z sosem, na kolacje kasza manna... a ja na to... nic z tego! Dobrze ze pomimo tego, że miasteczko było niewielkie znalazł się tam sklepik gdzie mogłam kupić najbardziej niezbędne produkty... żytni chleb i dżem na śniadanie oraz ryż i sos na obiad... cóż może to nie jest najbardziej zdywersyfikowane menu, ale da się przeżyć.
Swoją drogą wspólne gotowanie to duzo dobrej zabawy, a dla mnie świetna okazna do poznania tutejszych zwyczajów. A okazuje sie, że różnic jest całkiem sporo. Przykładowo godzinne biesiady przy stole należą tu raczej do rzadkości, jak Węgier je, to nie gada! Co dla nas taczej wydaje się bardzo dziwne, szczególnie ze względu na polskie tradycyjne obiady przeradzające się w wielogodzinne spokania przy stole. Również same potrawy wydają się być odmienne, kto w Polsce je makaron z ziemniakami? Tutaj z odrobiną słodkiej papryki jedzą i to, zupełnie naturalnie. Jezeli zaś chodzi o napoje to, cóż i tu znajdą się odstępstwa od Polskiej normy, czerwone wino, owszem z coca cola, białe z wodą sodową, prawdę mówiąc da się wypić, chociaż ja tam wolę wino z winem, no ewentualnie w upale, z kostką lodu. Jednak, co kraj, to obyczaj, nieprawdaż?
Kolejnym niezpodziewanym zwrotem akcji był upał, jak wyjeżdzaliśmy padal deszcz, pogodynka zapowiadała ochlodzenie, a tam na zlość wszystkiemu ukrop z nieba 35 stopni! A ja, oczywiście nieprzygotowana, nawet sandałów nie wzięłam, bo po co... dobrze że chociaż krótkie spodenki zapakowałam. W ośrodku bez klimatyzacji, bez wentylacji dalo się wyczuć kropelki potu spływające po plecach, kurz lepił się do nas a my zasypialiśmy z nienacka nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nawet hektolitry wody mineralnej nie dawały upragionej ulgi. A to dziwne, w zeszlym roku w Indiach nie czułam się aż tak źle ze względu na upały...
Dni ze względu na pogodę mijały bardzo powoli, noce niestety zbyt szybko, jak zawsze to co dobre, to sie szybko kończy i musieliśmy wracać do Budapesztu. Na ostatnim spotkaniu kolejny raz mówiliśmy o marzeniach, o tych na początku niemożliwych, które z trudem, ale sie realizują. Była niedziela, dzień Nelsona Mandeli, kolejnego zwyczajnego człowieka, który podążając za swoim marzeniem zmienił życie wielu. I z jednej strony mówi się, że to wielcy ludzie, Ci którzy rządzą światem czy dokonują przełomowych odkryć. Jednak, nikt nie rodzi się zdobywcą czy odkrywcą, Ci wszyscy wielcy ludzie kiedyś normalnie żyli i mieli normalne problemy, albo nawet większe niż normalne, a jednak to oni nadali światu nowe tory. Rodzimy się i umieramy zupelnie bezbronni, tylko to co pomiędzy, to co zalezy od nas czyni nas wielkimi albo zagubionymi gdzieś w problemach codzienności.
Tymczasem, w tym malutkim miasteczku na uboczu, miałam wiele czasu na rozmyślanie i zrozumiałam ile w moim życiu zależy od czystego przypadku, ile razy to czego bardzo nie chciałam okazywało się być najwspanialsze na świecie. Na pytanie kim, gdybym mogła wybrać, chciałabym być jak nie sobą w dowolnym czasie i miejscu, odpowiedziałam: „sobą! Moje zycie jest przecież takie ciekawe” i tak sobie teraz myśle, jest, pomimo wszystko ono jest.
Potem, w pociągu zupełnie jak polskim siedzieliśmy w skwarze wpatrzeni w okna, co chwile ktoś zasypiał by po chwili znów się obudzić. W milczeniu dojechaliśmy do budapesztu by każdy mogł rozejść się w swoją drogę.
Pomimo tego że wieczory w Budapeszcie robią się coraz krótsze, to częstotliwość wyjść, wyjazdów, spotkań wzrasta – odwrotnie proporcjonalnie. Po bardzo długim i spokojnym ostatnim tygodniu, kiedy prawde mówiac nie wiele sie działo, weekend zaczął się z pompą! Bardzo wczesną pompą bym powiedziała, pobudka 6:30 i dalej, ostatnie przygotowania i w drogę! W delegacje!
Zostalam poproszona przez jeden komitet lokalny o poprowadzenie ich konferencji, bez zastanowienia zgodzilam się na wyjazd, bo nigdy wcześniej nie mialam takiej możliwości, a możliwość, całkiem, całkiem, ciekawa. Zatem bardzo rano, zwarci i gotowi spotkaliśmy się na dworcu. I tu pojawił się problem, mój stały problem z poznawaniem ludzi, za nic nie mogłam zapamiętać ich imion, oni mnie znali bo... gdzies sie poznaliśmy a ja, oczywiście czułam się głupio. Prawde mówiąc dopiero pod koniec pierwszego dnia poznałam całą drużynkę. Tak, to dla mnie zupełny standard, nigdy nie pamiętam jak kto się nazywa i nic na to nie moge poradzic, co gorsza.
No ale, przynajmniej bylo wyzwanie, pierwsze, bo w czasie tej konferencji wyzwan było wiele, kolejne to ... gotowanie.
Tak, tak, brzmi bardzo prozaicznie, tyle że jestem wegetarianką, no i jeszcze uczulona na mleko i przenice więc jezeli chodzi o jedzenie to raczej jest z nim krucho. Oni oczywiście nie przewidzieli aż takich trudności, na śniadanie kanapki z szynką, na obiad kiełbaski z sosem, na kolacje kasza manna... a ja na to... nic z tego! Dobrze ze pomimo tego, że miasteczko było niewielkie znalazł się tam sklepik gdzie mogłam kupić najbardziej niezbędne produkty... żytni chleb i dżem na śniadanie oraz ryż i sos na obiad... cóż może to nie jest najbardziej zdywersyfikowane menu, ale da się przeżyć.
Swoją drogą wspólne gotowanie to duzo dobrej zabawy, a dla mnie świetna okazna do poznania tutejszych zwyczajów. A okazuje sie, że różnic jest całkiem sporo. Przykładowo godzinne biesiady przy stole należą tu raczej do rzadkości, jak Węgier je, to nie gada! Co dla nas taczej wydaje się bardzo dziwne, szczególnie ze względu na polskie tradycyjne obiady przeradzające się w wielogodzinne spokania przy stole. Również same potrawy wydają się być odmienne, kto w Polsce je makaron z ziemniakami? Tutaj z odrobiną słodkiej papryki jedzą i to, zupełnie naturalnie. Jezeli zaś chodzi o napoje to, cóż i tu znajdą się odstępstwa od Polskiej normy, czerwone wino, owszem z coca cola, białe z wodą sodową, prawdę mówiąc da się wypić, chociaż ja tam wolę wino z winem, no ewentualnie w upale, z kostką lodu. Jednak, co kraj, to obyczaj, nieprawdaż?
Kolejnym niezpodziewanym zwrotem akcji był upał, jak wyjeżdzaliśmy padal deszcz, pogodynka zapowiadała ochlodzenie, a tam na zlość wszystkiemu ukrop z nieba 35 stopni! A ja, oczywiście nieprzygotowana, nawet sandałów nie wzięłam, bo po co... dobrze że chociaż krótkie spodenki zapakowałam. W ośrodku bez klimatyzacji, bez wentylacji dalo się wyczuć kropelki potu spływające po plecach, kurz lepił się do nas a my zasypialiśmy z nienacka nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nawet hektolitry wody mineralnej nie dawały upragionej ulgi. A to dziwne, w zeszlym roku w Indiach nie czułam się aż tak źle ze względu na upały...
Dni ze względu na pogodę mijały bardzo powoli, noce niestety zbyt szybko, jak zawsze to co dobre, to sie szybko kończy i musieliśmy wracać do Budapesztu. Na ostatnim spotkaniu kolejny raz mówiliśmy o marzeniach, o tych na początku niemożliwych, które z trudem, ale sie realizują. Była niedziela, dzień Nelsona Mandeli, kolejnego zwyczajnego człowieka, który podążając za swoim marzeniem zmienił życie wielu. I z jednej strony mówi się, że to wielcy ludzie, Ci którzy rządzą światem czy dokonują przełomowych odkryć. Jednak, nikt nie rodzi się zdobywcą czy odkrywcą, Ci wszyscy wielcy ludzie kiedyś normalnie żyli i mieli normalne problemy, albo nawet większe niż normalne, a jednak to oni nadali światu nowe tory. Rodzimy się i umieramy zupelnie bezbronni, tylko to co pomiędzy, to co zalezy od nas czyni nas wielkimi albo zagubionymi gdzieś w problemach codzienności.
Tymczasem, w tym malutkim miasteczku na uboczu, miałam wiele czasu na rozmyślanie i zrozumiałam ile w moim życiu zależy od czystego przypadku, ile razy to czego bardzo nie chciałam okazywało się być najwspanialsze na świecie. Na pytanie kim, gdybym mogła wybrać, chciałabym być jak nie sobą w dowolnym czasie i miejscu, odpowiedziałam: „sobą! Moje zycie jest przecież takie ciekawe” i tak sobie teraz myśle, jest, pomimo wszystko ono jest.
Potem, w pociągu zupełnie jak polskim siedzieliśmy w skwarze wpatrzeni w okna, co chwile ktoś zasypiał by po chwili znów się obudzić. W milczeniu dojechaliśmy do budapesztu by każdy mogł rozejść się w swoją drogę.
piątek, 16 lipca 2010
8
Kto z nas kiedyś pod nosem nie mamrotał "Niecierpie poniedziałków", ten akurat nie był aż taki, taki parszywy. Robota biurowa skończyła się raczej szybko i zaczęły się bardziej przyjemne przyjemności :)
Wspieliśmy się na szczyt Budapesztu, po długiej ponad półgodzinnej i wyczerpującej do cna wędrówce wspieliśmy się na skały skąd rozpościera się niesamowity widok na miasto a statułetka Wolności ze spokojem spogląda na miasto. No, wspieliśmy się i zaczeliśmy robić zdjęcia, bo co innego w tak pieknym miejscu. A jak zdjęcia na szczycie to oczywiście w podskokach... Aż krew zamarzała w żyłach na widok skaczących Yany i Nadii na murku tuż nad przepaścią, ale one, jak mówily gorsze już w życiu rzeczy robiły, więc skakały ile wlezie.
Potem piwko, potem spacer, potem cokolwiek, w tym cudownym, magicznym Budapeszcie :)
Wspieliśmy się na szczyt Budapesztu, po długiej ponad półgodzinnej i wyczerpującej do cna wędrówce wspieliśmy się na skały skąd rozpościera się niesamowity widok na miasto a statułetka Wolności ze spokojem spogląda na miasto. No, wspieliśmy się i zaczeliśmy robić zdjęcia, bo co innego w tak pieknym miejscu. A jak zdjęcia na szczycie to oczywiście w podskokach... Aż krew zamarzała w żyłach na widok skaczących Yany i Nadii na murku tuż nad przepaścią, ale one, jak mówily gorsze już w życiu rzeczy robiły, więc skakały ile wlezie.
Potem piwko, potem spacer, potem cokolwiek, w tym cudownym, magicznym Budapeszcie :)
poniedziałek, 12 lipca 2010
7
Niedziela okazała się być jeszcze bardziej leniwa od soboty. Z trudem obudzilam się o...14.00, coś tam poćwiczyłam, coś tam pomarudziłam i znowu do leżenia. Przez całe popołudnie nei zdażyłam zrobić nic poza sprawdzeniem demotywatorów, facebooka i wiadomości. Co prawda godzinne czatowanie z mamą nie należy do mało ważnych czynności, to jednak, nie oszukując się nie jest to top angażujące zajęcie.
W każdym razie rodzice przyjeżdżaja za dwa tygodnie :) Juppi! już nie mogę się doczekać :) Najpierw Gośka z koleżanką w ten weekend, potem Rodzice, potem,... sie zobaczy w każdym razie już zaczynam planować co dokładnie zrobimy, gdzie pójdziemy itd :)
W każdym razie rodzice przyjeżdżaja za dwa tygodnie :) Juppi! już nie mogę się doczekać :) Najpierw Gośka z koleżanką w ten weekend, potem Rodzice, potem,... sie zobaczy w każdym razie już zaczynam planować co dokładnie zrobimy, gdzie pójdziemy itd :)
6
i w końcu, po wielu trudnych dniach w biurze, znoju i upale przyszedł... weekend :)
Błogie lenistwo opanowało Shiv utca, nawet ludzi spacerujących alejkami jakoś mniej niz zwykle, słońce prażylo a ja... musiałam wybrać sie na zakupy. Nie tam jakieś zwykłe zakupy, misja to była nie lada, za cel nadrzędny postawiłam sobie zdobycie kabla do aparatu, i pomimo tego że podobno, jak niektórzy mówią to zupełnie zwyczajny, popularnt kabel to jednak w trzech sklepach go nie było! I tym sposobem znalazłam się w centrum handlowym West End...
tylko, że ja nei lubie centow handlowych, szczególnie takich duzych, z trzema kondygnacjami, jakimiś odnogami i Bóg jeden wie, czym jeszcze. No ale misja, to misja, wykonać trzeba. Toteż w skwarze, z zaciśniętymi zębami weszłam do środka konsumenckiej rozpusty. W około przecudnie, błyszcząco, wszędzie napisy SALE, promotion, Action i co tam jeszcze można sobie wymarzyć. Na dole buty, sukienki, bluzki, zwiewne apaszki i szerokie kapelusze. Wyżej torebki, saszetki, nesesery i aktówki, gdzie niegdzie optyk i sklep zoologiczny, jak w każdym centrum handlowym. A ja za tym kablem, no to szukam. Mijam butiki, sklepiki, stragany, astrologa i numerologa również, mijam bez chwili wytchnienia, zatrzymania czy zwątpienia, ide dalej i wreszcie sklep z RTV! Pytam sprzedawce, on mówi że trzeba iść do asystenta, asystent że to nie jego dział, bo on stoi w mikserach, odsyła do konca sali i na lewo tam są aparaty. W aparatach mówią, że to raczej ładowarki i odsyłają na kolejny rog sali... w końcu po kwadransie pytam juz 4 czy 5tego asystenta a on mi na to... "a ten model, (i szepcze jakis model V coś tam) to prosze za mną", poszlam, kabel jak ulał, pasuje! Do kasy i byle dalej z centrum handlowego!
Reszte zakupowej misji spędzilam w o niebo lepszej atmosferze, na uroczym targu z warzywami, w małej piekarnii i sklepie-za-rogiem. I juz myśle sobie, wystarczym dochodzi druga i trzeba sie zbierać, ale nie ma tak łatwo. Na Andrassy utca policja, antyterroryści, samochody opancerzone... wszystko zamknięte, przejścia nie ma! Jak to nie ma? No, nie ma,
- "parada równości, Andrassy Utca i okolice zamkniete w zwiazku z przemarszem" - odpowiedz policjanta.
- "Ale ja tam mieszkam!"
- "Trudno, wieczorem jak sie rozejda bedzie otwarte, teraz przejścia nie ma"
Poszlam troche dalej, myśląc ze dalej może się udać, doszlam do mojego Shiv i Andrassy Utca skrzyżowania i mówie,"Ja musze przejść, ja tu mieszkam", policjanci ochoczo wcinający kanapki stwierdzili, jak mieszka to niech idzie... no i poszłam!
Poszlam, bo trzeba było sie już spieszyć, dochodziła druga a o trzeciej był piknik, na drugim koncu miasta! Szybkie gotowanie i sie zbieram! Szkoda tylko ze ja na piknikach to raczej niewiele moge zjeść, ale cóż, trzeba się cieszyć z tego co sie ma, a nie narzekać na czym świat stoi. Zapakowałam ryż con pesto i brzoskwinie, i w droge!
Z Gala spotkalam się na Blaha Luiza, tam czekaliśmy na Noire'a, który niemiłosiernie się spoźnial. No tak, on się spoźnia a my czekamy w skwarze! Jak przyszedl okazało się, że jego wspóllokator, poleciał do Włoch nie znając wloskiego i się zgubił, zgubił również dokumenty, lecz nie wiedział jak się o nie zapytać, bo nikt nie mówił po angielsku. Toteż Noire napisał mu wiadomość po włosku, żeby tylko pokazal ją komukolwiek to powinno zadziałać. Chłopie chyba nie zrozumiało, bo zadzwonil do Noira pytając dlaczego wysyła mu wiadomości których on nie rozumie... eh bywa
W każdym razie my już byliśmy w drodze do meetpointu przed piknikiem. Całe wydarzenie było organizowane przez stowarzyszenie promujące nauke angielskiego na Węgrzech.
Łącznie byla nas jakaś 20stka. Kilku praktykantów z AIESEC, kilka Węgrów i Hiszpanka. Siedliśmy razem na kocach, w kółeczku i zaczęło się od przedstawiania się, potem były gry i zabawy...
swoją drogą całkiem przyjemny sposob na spędzenie sobotniego popołudnia, na trawie za miastem wcinając jakieś smakołyki i rozmawiając z ciekawymi ludzmi. tak siedzieliśmy prawie do siódmej. kiedy okazalo się, że trzeba się zbierać, w końcu za półtory godziny zaczyna się mecz!
Część poszla do domów, część od razu zająć miejsca na dachu centrum handlowego gdzie przy dużym ekranie można zobaczyć pojedynek Czarnych z Niebieskimi!
ja niestety musiałam szybko wrócić do mieszkania, całe popołudnie na trawie równa się reakcji alergicznej więc jakieś wapno, jakieś antyalergeny i prysznic był niezbędny. No i zmiana obuwia, bo niestety moje sandały nie wytrzymały drogi na szczyt wzgórza i przerwał się decydujący sznureczek trzymający but w całości. Zatem po slangowym "ogarnięciu się" dołączyłam do moich kochanych praktykantów oglądających mech na dachu budynku!
po spektakularnym sukcesie Niemiec postanowilismy iść dalej, noc jeszcze mloda a w końcu weekend. To poszliśmy, najpierw do jednego klubu, który miał byc pubem a okazał się być disco, potem do kolejnego, i tak spacerując brzegiem rzeki z mostu na most, koniec konców doszliśmy do Deak Ferenc. Albo doszłyśmy, bo zostałam juz wtedy tylko z Kate, reszta została na party, pojechała do domu lub po prostu zniknęła. Zupełnie przez przypadek weszłyśmy do jednego z miejsc, szczrze mówiąc za potrzebą. A tam, koncert! Świetny undergroundowy koncert!
Jakże bylo nie zostać! Zostałyśmy kiwając się do muzyki, śpiewałyśmy co znałyśmy i już miałysmy wracać, kiedy okazało się, że to dopiero połowa repertuaru. Kolejny band to zespół stworzony z niegdysiejszych wielkich punkowców, obecnie około 40stki, może 50tki. Tego niesety ja już nie mogłam obejrzeć, bo siedząc o 3ciej na krzesełku słysząc rockowe ballady zaczęłam zasypiać. Zostawiłam Kate w wyborowym towarzystwie i wróciłam do mieszkania...
Była niedziela
Błogie lenistwo opanowało Shiv utca, nawet ludzi spacerujących alejkami jakoś mniej niz zwykle, słońce prażylo a ja... musiałam wybrać sie na zakupy. Nie tam jakieś zwykłe zakupy, misja to była nie lada, za cel nadrzędny postawiłam sobie zdobycie kabla do aparatu, i pomimo tego że podobno, jak niektórzy mówią to zupełnie zwyczajny, popularnt kabel to jednak w trzech sklepach go nie było! I tym sposobem znalazłam się w centrum handlowym West End...
tylko, że ja nei lubie centow handlowych, szczególnie takich duzych, z trzema kondygnacjami, jakimiś odnogami i Bóg jeden wie, czym jeszcze. No ale misja, to misja, wykonać trzeba. Toteż w skwarze, z zaciśniętymi zębami weszłam do środka konsumenckiej rozpusty. W około przecudnie, błyszcząco, wszędzie napisy SALE, promotion, Action i co tam jeszcze można sobie wymarzyć. Na dole buty, sukienki, bluzki, zwiewne apaszki i szerokie kapelusze. Wyżej torebki, saszetki, nesesery i aktówki, gdzie niegdzie optyk i sklep zoologiczny, jak w każdym centrum handlowym. A ja za tym kablem, no to szukam. Mijam butiki, sklepiki, stragany, astrologa i numerologa również, mijam bez chwili wytchnienia, zatrzymania czy zwątpienia, ide dalej i wreszcie sklep z RTV! Pytam sprzedawce, on mówi że trzeba iść do asystenta, asystent że to nie jego dział, bo on stoi w mikserach, odsyła do konca sali i na lewo tam są aparaty. W aparatach mówią, że to raczej ładowarki i odsyłają na kolejny rog sali... w końcu po kwadransie pytam juz 4 czy 5tego asystenta a on mi na to... "a ten model, (i szepcze jakis model V coś tam) to prosze za mną", poszlam, kabel jak ulał, pasuje! Do kasy i byle dalej z centrum handlowego!
Reszte zakupowej misji spędzilam w o niebo lepszej atmosferze, na uroczym targu z warzywami, w małej piekarnii i sklepie-za-rogiem. I juz myśle sobie, wystarczym dochodzi druga i trzeba sie zbierać, ale nie ma tak łatwo. Na Andrassy utca policja, antyterroryści, samochody opancerzone... wszystko zamknięte, przejścia nie ma! Jak to nie ma? No, nie ma,
- "parada równości, Andrassy Utca i okolice zamkniete w zwiazku z przemarszem" - odpowiedz policjanta.
- "Ale ja tam mieszkam!"
- "Trudno, wieczorem jak sie rozejda bedzie otwarte, teraz przejścia nie ma"
Poszlam troche dalej, myśląc ze dalej może się udać, doszlam do mojego Shiv i Andrassy Utca skrzyżowania i mówie,"Ja musze przejść, ja tu mieszkam", policjanci ochoczo wcinający kanapki stwierdzili, jak mieszka to niech idzie... no i poszłam!
Poszlam, bo trzeba było sie już spieszyć, dochodziła druga a o trzeciej był piknik, na drugim koncu miasta! Szybkie gotowanie i sie zbieram! Szkoda tylko ze ja na piknikach to raczej niewiele moge zjeść, ale cóż, trzeba się cieszyć z tego co sie ma, a nie narzekać na czym świat stoi. Zapakowałam ryż con pesto i brzoskwinie, i w droge!
Z Gala spotkalam się na Blaha Luiza, tam czekaliśmy na Noire'a, który niemiłosiernie się spoźnial. No tak, on się spoźnia a my czekamy w skwarze! Jak przyszedl okazało się, że jego wspóllokator, poleciał do Włoch nie znając wloskiego i się zgubił, zgubił również dokumenty, lecz nie wiedział jak się o nie zapytać, bo nikt nie mówił po angielsku. Toteż Noire napisał mu wiadomość po włosku, żeby tylko pokazal ją komukolwiek to powinno zadziałać. Chłopie chyba nie zrozumiało, bo zadzwonil do Noira pytając dlaczego wysyła mu wiadomości których on nie rozumie... eh bywa
W każdym razie my już byliśmy w drodze do meetpointu przed piknikiem. Całe wydarzenie było organizowane przez stowarzyszenie promujące nauke angielskiego na Węgrzech.
Łącznie byla nas jakaś 20stka. Kilku praktykantów z AIESEC, kilka Węgrów i Hiszpanka. Siedliśmy razem na kocach, w kółeczku i zaczęło się od przedstawiania się, potem były gry i zabawy...
swoją drogą całkiem przyjemny sposob na spędzenie sobotniego popołudnia, na trawie za miastem wcinając jakieś smakołyki i rozmawiając z ciekawymi ludzmi. tak siedzieliśmy prawie do siódmej. kiedy okazalo się, że trzeba się zbierać, w końcu za półtory godziny zaczyna się mecz!
Część poszla do domów, część od razu zająć miejsca na dachu centrum handlowego gdzie przy dużym ekranie można zobaczyć pojedynek Czarnych z Niebieskimi!
ja niestety musiałam szybko wrócić do mieszkania, całe popołudnie na trawie równa się reakcji alergicznej więc jakieś wapno, jakieś antyalergeny i prysznic był niezbędny. No i zmiana obuwia, bo niestety moje sandały nie wytrzymały drogi na szczyt wzgórza i przerwał się decydujący sznureczek trzymający but w całości. Zatem po slangowym "ogarnięciu się" dołączyłam do moich kochanych praktykantów oglądających mech na dachu budynku!
po spektakularnym sukcesie Niemiec postanowilismy iść dalej, noc jeszcze mloda a w końcu weekend. To poszliśmy, najpierw do jednego klubu, który miał byc pubem a okazał się być disco, potem do kolejnego, i tak spacerując brzegiem rzeki z mostu na most, koniec konców doszliśmy do Deak Ferenc. Albo doszłyśmy, bo zostałam juz wtedy tylko z Kate, reszta została na party, pojechała do domu lub po prostu zniknęła. Zupełnie przez przypadek weszłyśmy do jednego z miejsc, szczrze mówiąc za potrzebą. A tam, koncert! Świetny undergroundowy koncert!
Jakże bylo nie zostać! Zostałyśmy kiwając się do muzyki, śpiewałyśmy co znałyśmy i już miałysmy wracać, kiedy okazało się, że to dopiero połowa repertuaru. Kolejny band to zespół stworzony z niegdysiejszych wielkich punkowców, obecnie około 40stki, może 50tki. Tego niesety ja już nie mogłam obejrzeć, bo siedząc o 3ciej na krzesełku słysząc rockowe ballady zaczęłam zasypiać. Zostawiłam Kate w wyborowym towarzystwie i wróciłam do mieszkania...
Była niedziela
piątek, 9 lipca 2010
5
Praca, kryzysy, praca!
Kolejny dzień zaczął się zupełnie tak samo, od porannego ćwiczenia do wyjścia do biura. Tylko droga byla inna. Ostatnio w walce z wszechogarniającą rutyną postanowiłam troche zwiedzić okolice i... do biura pójść piechotą. Mialam z założenia przejść obok targu z warzywami, ale cóż, ostatnio coraz częściej się gubię i ... zgubiłam się po raz kolejny. Koniec końców dotarłam do znajomej Weschelleny utca i .... zdecydowalam się na tramwaj.
Tak, w pracy kolejne kryzysy, dowiedziałam się, że HR znów zmienia zdanie, i nie chcą nikogo z Polski ani z Włoch... A ja juz znalazłam świetnych kandydatów! Wszytko pasowało i... zachciało im sie ludzi z Turcji! Nie fajnie, och nie fajnie.
Reszta dnia upływala pod hasłem kolejnej szperaniny w bazie danych i czekania az w koncu skoncze formulowanie niezbędnych rubryczek. Potem tylko sprawdzić wiadomości i można się zwijać :)
Wreszcie weekend!
uwagi na koniec:
1) Panie w sklepach na Węgrzech sa bardzo nie miłe, nie chodzi mi tu o jakieś butiki tylko o normalne sklepy... one chyba nigdy sie nie uśmiechają.
2) Nigdzie nie mogę znaleźć koziego mleka, w końcu nawet Radomir obiecał sprawdzić czy u niego w Serbii się uda coś kupić.
3) Na Węgrzech pieniądze są jak w Monopoly, nigdy nie wiem ile zer to duzo...
Swoją drogą całkiem zabawna sytuacja z wymianą pieniędzy. Wczoraj poszłam do kantoru i chciałam wymienić 50euro, miało być 14000forintow, tak tak 14 TYSIĘCY. No i dostałam 5 banknotow. Myśle sobie, cos jest nie tak, powinno byc wiecej. A tu sie okazuje ze oni mają banknot 10.000czny!
Wychodząc sprawdzam sprawdzam, nie moge sie doliczyć, weszłam jeszcze raz, mówie kobiecie że mi brakuje pieniedzy a ona na to ze to taaaki duzy banknot....eh, troche mi głupio było, ale cóż... sie zdarza. Szczególnie jak sie wpadło w Węgry jak Śliwka w kompot!
Kolejny dzień zaczął się zupełnie tak samo, od porannego ćwiczenia do wyjścia do biura. Tylko droga byla inna. Ostatnio w walce z wszechogarniającą rutyną postanowiłam troche zwiedzić okolice i... do biura pójść piechotą. Mialam z założenia przejść obok targu z warzywami, ale cóż, ostatnio coraz częściej się gubię i ... zgubiłam się po raz kolejny. Koniec końców dotarłam do znajomej Weschelleny utca i .... zdecydowalam się na tramwaj.
Tak, w pracy kolejne kryzysy, dowiedziałam się, że HR znów zmienia zdanie, i nie chcą nikogo z Polski ani z Włoch... A ja juz znalazłam świetnych kandydatów! Wszytko pasowało i... zachciało im sie ludzi z Turcji! Nie fajnie, och nie fajnie.
Reszta dnia upływala pod hasłem kolejnej szperaniny w bazie danych i czekania az w koncu skoncze formulowanie niezbędnych rubryczek. Potem tylko sprawdzić wiadomości i można się zwijać :)
Wreszcie weekend!
uwagi na koniec:
1) Panie w sklepach na Węgrzech sa bardzo nie miłe, nie chodzi mi tu o jakieś butiki tylko o normalne sklepy... one chyba nigdy sie nie uśmiechają.
2) Nigdzie nie mogę znaleźć koziego mleka, w końcu nawet Radomir obiecał sprawdzić czy u niego w Serbii się uda coś kupić.
3) Na Węgrzech pieniądze są jak w Monopoly, nigdy nie wiem ile zer to duzo...
Swoją drogą całkiem zabawna sytuacja z wymianą pieniędzy. Wczoraj poszłam do kantoru i chciałam wymienić 50euro, miało być 14000forintow, tak tak 14 TYSIĘCY. No i dostałam 5 banknotow. Myśle sobie, cos jest nie tak, powinno byc wiecej. A tu sie okazuje ze oni mają banknot 10.000czny!
Wychodząc sprawdzam sprawdzam, nie moge sie doliczyć, weszłam jeszcze raz, mówie kobiecie że mi brakuje pieniedzy a ona na to ze to taaaki duzy banknot....eh, troche mi głupio było, ale cóż... sie zdarza. Szczególnie jak sie wpadło w Węgry jak Śliwka w kompot!
czwartek, 8 lipca 2010
4
Chyba przeżywam kryzys. Poza znajomym eriksonowskim kryzysem intymność - izolacja,
przeżywam swój pierwszy ryzys zawodowy, brzmi poważnie, prawda?
podczas jakże uroczego obiadu z Radomirem uświadomilam sobie że... jedyne co robie to codziennie ide do biura i siedze przed ekranem komputera do wieczora wklikując jakieś dane, szperając w bazie i pisząc maile w związku z nimi i.. tak od rana do wieczora. Dobrze ze chociaż zaczęlam codziennie ćwiczyć i że mam kawałek do tego biura, wiec mogę się troche przejść...
I on mi mówi, że przywykne, że bedzie całkiem fajnie jak już stanie się to moją normą, rutyną itd... A ja wtedy "Ja nie chce takiej rutyny, w ogole nie chce rutyny w życiu" i tak sie zaczęło. Uświadomiłam sobie swój kryzys...
Ale cóż z nim robić jeżeli przez najbliższe kilka ładnych miesięcy czeka mnie własnie praca biurowa? Praktyka pewnie też w dziale biurowym i... tak przez całe życie?!?
I rozmyślając o swoim kryzysie życiowo - zawodowym stwierdziłam, że może lepiej bedzie poprostu znaleźć jakiegoś mega bogatego męża, wziąć ślub, przeżyć cholernie nudne wesele na zamku i ... nie chodzić do biura przez najbliższe kilkadziesiąt lat... chybaże w formie gościa:P
przeżywam swój pierwszy ryzys zawodowy, brzmi poważnie, prawda?
podczas jakże uroczego obiadu z Radomirem uświadomilam sobie że... jedyne co robie to codziennie ide do biura i siedze przed ekranem komputera do wieczora wklikując jakieś dane, szperając w bazie i pisząc maile w związku z nimi i.. tak od rana do wieczora. Dobrze ze chociaż zaczęlam codziennie ćwiczyć i że mam kawałek do tego biura, wiec mogę się troche przejść...
I on mi mówi, że przywykne, że bedzie całkiem fajnie jak już stanie się to moją normą, rutyną itd... A ja wtedy "Ja nie chce takiej rutyny, w ogole nie chce rutyny w życiu" i tak sie zaczęło. Uświadomiłam sobie swój kryzys...
Ale cóż z nim robić jeżeli przez najbliższe kilka ładnych miesięcy czeka mnie własnie praca biurowa? Praktyka pewnie też w dziale biurowym i... tak przez całe życie?!?
I rozmyślając o swoim kryzysie życiowo - zawodowym stwierdziłam, że może lepiej bedzie poprostu znaleźć jakiegoś mega bogatego męża, wziąć ślub, przeżyć cholernie nudne wesele na zamku i ... nie chodzić do biura przez najbliższe kilkadziesiąt lat... chybaże w formie gościa:P
środa, 7 lipca 2010
3
Dzisiejszy wieczór to bez wątpienia wieczór nieporozumień, szukania i gubienia się w jednym. Miałam pójść zobaczyć półfinał i... pomimo tego, że czasu było sporo, że była sposobność i chęci też... nie dotarłam do parku Sz w półtory godziny trwania meczu. Za to zdążyłam trzy razy pojawić się, nie wiadmomo po co, w okolicach Deak Ferenc, pytając ludzi jak rasowa turystka "Przepraszam, czy wie Pan / Pani gdzie jest park Sz?"
No i wszyscy oni wiedzieli, tylko troche inaczej... Zasadniczy problem z Węgrami polega na tym, że oni bardzo słabo mówią po angielsku, a ze mną, że jeszcze słabiej mówię po węgiersku. Koniec końców nawet sobie butelki wody nie kupiłam, bo z całym moim zaplanowaniem nie wymieniłam pieniędzy i pomimo szeleszczącego banknotu w portfelu nie miałam ani forinta, żeby coś kupić.
Zmarnowana, z pulsującym bolem głowy skierowałam się w strone Shiv utca. Chyba nikogo nie zdziwi, że pomyliłam stacje i wysiadłam o jedną za daleko? No tak, ale temu zdecydowanie winny był wagon metra. Siedząc w żółtym wagoniku pomyślalam sobie, że jestem w takiej malutkiej kolejce jaką rozkładaliśmy od czasu do czasu w dużym pokoju. Z malutkimi okienkami i drzwiczkami rozsuwanymi na boki... takiej małej chyboczącej się na boczki kolejce, której życie zatrzymało się gdzieś w dzieciństwie... może nawet nie moim dzieciństwie
Ciekawe jakby to było codziennie od rana do wieczora wozić ludzi z końca do końca, wozić wszystkie ich myśli, ich pośpiech, zmartwienia i radości... Ciekawe ile przeróżnych ludzkich sytuacji mialo miejsca w tych małych wagonikach, ile kłótni, ile próśb o przebaczenie. Może ktoś poznał kogoś siedząc na przeciwko...
No i wszyscy oni wiedzieli, tylko troche inaczej... Zasadniczy problem z Węgrami polega na tym, że oni bardzo słabo mówią po angielsku, a ze mną, że jeszcze słabiej mówię po węgiersku. Koniec końców nawet sobie butelki wody nie kupiłam, bo z całym moim zaplanowaniem nie wymieniłam pieniędzy i pomimo szeleszczącego banknotu w portfelu nie miałam ani forinta, żeby coś kupić.
Zmarnowana, z pulsującym bolem głowy skierowałam się w strone Shiv utca. Chyba nikogo nie zdziwi, że pomyliłam stacje i wysiadłam o jedną za daleko? No tak, ale temu zdecydowanie winny był wagon metra. Siedząc w żółtym wagoniku pomyślalam sobie, że jestem w takiej malutkiej kolejce jaką rozkładaliśmy od czasu do czasu w dużym pokoju. Z malutkimi okienkami i drzwiczkami rozsuwanymi na boki... takiej małej chyboczącej się na boczki kolejce, której życie zatrzymało się gdzieś w dzieciństwie... może nawet nie moim dzieciństwie
Ciekawe jakby to było codziennie od rana do wieczora wozić ludzi z końca do końca, wozić wszystkie ich myśli, ich pośpiech, zmartwienia i radości... Ciekawe ile przeróżnych ludzkich sytuacji mialo miejsca w tych małych wagonikach, ile kłótni, ile próśb o przebaczenie. Może ktoś poznał kogoś siedząc na przeciwko...
2
Zawsze zastanawiałam się jak to jest możliwe, że ludzie spędzają pół życia w biurze. Od kilku dni siedze za biurkiem od 12:00 do 19:00, 20:00 albo jeszcze troche dłużej… Tak, zaczęło się życie biurowe, z pięknymi lśniącymi nowością blatami, z przerwą na herbatkę i na drugie śniadanie. Każdy dzień zaczyna się zupełnie podobnie, rano jak już się z trudem przebudzę, poranna gimnastyka, prysznic i do biura. W biurze standardowe „cześć, co tam?” i przed ekran. I tak przez resztę dnia… Dobrze, że chociaż szpilek nosić nie muszę i jakiegoś oficjalnego stroju, tylko na poważne spotkania. Przecież oszaleć możnaby wyłącznie z praniem i prasowaniem!
Rozumiem, kultura organizacji, dress code, ale bez przesady biegać cały dzień na 6cm szpilkach w niewygodnym kostiumie, który zawsze gdzieś uwiera i zawsze gdzieś spina... Na szczęście jak na razie mnie to nie dotyczy, na szczęście jeszcze mam troche przed sobą „wolności”, na szczęście. I szczerze mówiąc nie wiem czy bym się jakoś tak bardzo cieszyła gdybym właśnie miała kończyć studia, w końcu dopóki trwam w tym, swoistym moratorium, ani się spieszyć nie muszę, ani jakoś specjalnie naginać. Nawet do biura chodzę sobię bo chcę i na 12:00 jak się uda. Potem, to chyba już tak łatwo nie jest, a i ryzyko znacznie większe. Dlatego, kochane studia, kochane życie studenckie... trwajcie!
Rozumiem, kultura organizacji, dress code, ale bez przesady biegać cały dzień na 6cm szpilkach w niewygodnym kostiumie, który zawsze gdzieś uwiera i zawsze gdzieś spina... Na szczęście jak na razie mnie to nie dotyczy, na szczęście jeszcze mam troche przed sobą „wolności”, na szczęście. I szczerze mówiąc nie wiem czy bym się jakoś tak bardzo cieszyła gdybym właśnie miała kończyć studia, w końcu dopóki trwam w tym, swoistym moratorium, ani się spieszyć nie muszę, ani jakoś specjalnie naginać. Nawet do biura chodzę sobię bo chcę i na 12:00 jak się uda. Potem, to chyba już tak łatwo nie jest, a i ryzyko znacznie większe. Dlatego, kochane studia, kochane życie studenckie... trwajcie!
1
To troche głupi tytuł na opowiadanie, sami przyznacie, jednak kiedy się jest na Węgrzech i codziennie rano mija ogromny, barwami pachnący targ z warzywami, owocami i śliwkami to … aż samo na myśl przychodzi, toteż i Śliwka Węgierka. Nie wiem czy powinnam zaczynać od samego, samuśkiego początku, co prawda większość autorów tak robi, tak żeby było choć z pozoru chronologicznie, a przez to logicznie. Jednak czy jest sens wracać do najdawniejszych dziejów, do momentu kiedy w głowie pojawia się ta jedna jedyna myśl, rozpala się ta maleńka iskierka, która potem popycha z całym impetem życie ludzkie na zupelnie nowe tory? Chyba nie, a jeżeli uważacie że jednak tak, to cóż... moge obiecać że kiedys do tego wrócę, w tak zwanych, retrospekcjach.
Jednak od czegoś trzeba zacząć, każda wielka wyprawa ma jakiś mały, choć znaczący początek. Może zacznę od dzisiaj, jest wtorek, znów wieczór. Dla mnie ostatnio zawsze jest wieczór, może dlatego że ostanimi czasy przez całą noc coś robię, a potem gdy się budzę jest już popołudnie a potem, znów wieczór. W każdym razie, dzisiejszy wieczór będzie należał do raczej spokojnych, na gazówce w kuchni gotuje się soczewica na zupę, a stara lodówka denerwuje swoim niemiłosiernym brzęczeniem. Swoją drogą ciekawe jak Andrassy daje sobie z nią w nocy radę? Pewnie przywykł, w końcu do tylu rzeczy można przywyknąć, a stara brzęcząca lodówka to jeszcze nic. Andrassy? To mój współlokator, tak stary bezzębny Andrassy mieszka w pokoju zrobionego ze schowka doklejonego do kuchni, takiej babcia by powiedziała spiżarki. I on znosi lodówke, mnie w kuchni, kran który czasami kapie a nawet ulice i jej wszystkie samochody. Niektorzy ludzie mają cierpliwość, której ja nie mam, pokorę, a ja …
Ja tymczasem gotuje zupę, niezbyt wyszukaną, bo przecież w domu nie miałam czasu nauczyć się gotować. Zawsze z tym gotowaniem to się budzę z ręką w nocniku, kiedy jestem gdzies daleko, kiedy już zbrzydnie mi chow main czy ryż po kantońsku z budki z żarciem spod biura. Tak, a chciałoby się zjeść mamine pierogi, takie z wiśniami świeżo ulepione, albo chociaż kotlety babci .... cóż może kiedy indziej w końcu żaden przysmak, ani żadna wygoda nie byla w stanie mnie zatrzymać w domu toteż bez narzekania będę wcinać zupę z soczewicy tyle, że tym razem w Budapeszcie.
No tak, kucharka to ze mnie nie będzie, zupa właśnie się przypaliła, ktoś mógłby powiedzieć, jak zawsze, fakt kucharką być nie zamierzam. Dobrze, że wciaż jest Budapeszt, wciąż nienaruszony ani nawet nie przykopcony spalonym ryżem. Wciąż cudowny ze swymi przepięknymi zakamarkami, wąskimi uliczkami Budy i szerokimi ruchliwymi alejami Pesztu.
Jeśli choć jeden raz mialabym się zgubić w Europie, to zdecydowanie tutaj.
Jednak od czegoś trzeba zacząć, każda wielka wyprawa ma jakiś mały, choć znaczący początek. Może zacznę od dzisiaj, jest wtorek, znów wieczór. Dla mnie ostatnio zawsze jest wieczór, może dlatego że ostanimi czasy przez całą noc coś robię, a potem gdy się budzę jest już popołudnie a potem, znów wieczór. W każdym razie, dzisiejszy wieczór będzie należał do raczej spokojnych, na gazówce w kuchni gotuje się soczewica na zupę, a stara lodówka denerwuje swoim niemiłosiernym brzęczeniem. Swoją drogą ciekawe jak Andrassy daje sobie z nią w nocy radę? Pewnie przywykł, w końcu do tylu rzeczy można przywyknąć, a stara brzęcząca lodówka to jeszcze nic. Andrassy? To mój współlokator, tak stary bezzębny Andrassy mieszka w pokoju zrobionego ze schowka doklejonego do kuchni, takiej babcia by powiedziała spiżarki. I on znosi lodówke, mnie w kuchni, kran który czasami kapie a nawet ulice i jej wszystkie samochody. Niektorzy ludzie mają cierpliwość, której ja nie mam, pokorę, a ja …
Ja tymczasem gotuje zupę, niezbyt wyszukaną, bo przecież w domu nie miałam czasu nauczyć się gotować. Zawsze z tym gotowaniem to się budzę z ręką w nocniku, kiedy jestem gdzies daleko, kiedy już zbrzydnie mi chow main czy ryż po kantońsku z budki z żarciem spod biura. Tak, a chciałoby się zjeść mamine pierogi, takie z wiśniami świeżo ulepione, albo chociaż kotlety babci .... cóż może kiedy indziej w końcu żaden przysmak, ani żadna wygoda nie byla w stanie mnie zatrzymać w domu toteż bez narzekania będę wcinać zupę z soczewicy tyle, że tym razem w Budapeszcie.
No tak, kucharka to ze mnie nie będzie, zupa właśnie się przypaliła, ktoś mógłby powiedzieć, jak zawsze, fakt kucharką być nie zamierzam. Dobrze, że wciaż jest Budapeszt, wciąż nienaruszony ani nawet nie przykopcony spalonym ryżem. Wciąż cudowny ze swymi przepięknymi zakamarkami, wąskimi uliczkami Budy i szerokimi ruchliwymi alejami Pesztu.
Jeśli choć jeden raz mialabym się zgubić w Europie, to zdecydowanie tutaj.
Subskrybuj:
Posty (Atom)