poniedziałek, 7 września 2015

Warto być przyzwoitym

Nic wielkiego

Raczej nie kłamię, Staram się, bardzo się staram być uczciwa i przede wszystkim nikogo nie krzywdzić, pomagać ludziom w potrzebie zawsze kiedy mogę i wspierać dobre inicjatywy czy to własną pracą, czy pomysłem albo odrobina drobnych, które inaczej wydałabym na niepoważne przyjemności. Jestem wolontariuszką, chętnie użyczę ramienia kiedy łzy zbierają się do oczu, albo dobrego słowa kiedy wszystkie drogi zdają się być pokrętne.

Chociaż w czasie jazdy klnę nieprzyzwoicie, mówię: dzień dobry, do widzenia, przepraszam i dziękuję tak często jak tylko mogę. Uśmiecham się do przechodniów i macham bobasom mijanym na ruchomych schodach, ustępuje miejsca starszym i kobietom w ciąży. Nie, nie krzyczę na kelnera kiedy przekręci moje zamówienie ani nawet kiedy cos nie wyjdzie, mi tez od czasu do czasu cos nie wychodzi. Za to zwracam uwagę kiedy ktoś inny podnosi głos, zatrzymuje się i tłumaczę matce bijącej syna z zespołem downa na środku hallu centrum handlowego, że to nie pomoże, ze dziecko i tak nie rozumie. I choć lubię śmiać się z siebie, z sytuacji i własnych niedoskonałości, to brak mi poczucia humoru gdy ktoś w towarzystwie raczy mnie dowcipem o ludziach innego koloru skóry czy wyznania.

Patrząc w oczy obcego szukam piękna niedoskonałości, szukam nadziei na lepsze jutro, szukam potencjału który kiedy już rozkwitnie na dobre zaleje świat marzeniami, które miały to do siebie, że się spełniły. I choć z natury raczej skupiam się na przyziemnych sprawach, na tym co mogę zrobić tu i teraz, co przyniesie rezultat, to czasem odważam się oderwać stopy od twardego bruku i myśleć o świecie moich dzieci i wnuków, świecie mojej starości kiedy bardziej niż na przyszłość trzeba będzie mi zmierzyć się z przeszłością i całą gamą wyborów jakie dokonałam. Myślę wtedy o śniegu, którego dzieci mogą już nigdy nie zobaczyć, albo o delfinach które mogą znać tylko z książek.

Gdy czytam wiadomości i doświadczam dramatu ludzkiego na dłoni, albo gdy jadę szczelną taksówką przez ubogą dzielnicę New Delhi a obdarte dzieci dobijają się do moich okien pytam się sama siebie czy to co robię wystarczy, czy te kilka godzin w tygodniu kiedy tłumaczę Ruth dzielenie pisemne albo gdy głowię się nad kolejnym projektem społecznym wystarczy by nie przebiec życia marnując szanse. Marnując szanse na osiągnięcie czegoś wspaniałego.

Może zamiast siedzieć wygodnie na kanapie w Malezji powinnam raczej polecieć do obozu dla uchodźców na granicy z Syrią, albo do Demokratycznej Republiki Kongo gdzie zawsze brakuje rąk do pracy. Mówię sobie wtedy, że robię tyle ile mogę, choć wiem że mogę więcej, choć wiem że każdy może. Więc patrząc w lustro powtarzam, „wielkie ambicje choć dodają skrzydeł odrywają od rzeczywistości, a lepiej rzeczywiście być poczciwym niż zgubić się w arogancji wielkich planów i zamiast ludzi widzieć statystyki skuteczności kampanii społecznościowych”. 


Spuścizna

Kancelaria Premiera Rzeczpospolitej Polskiej w związku z obchodami Dni Otwartych postanowiła stworzyć słusznych rozmiarów portret prof. Władysława Bartoszewskiego przy użyciu zdjęć Polaków. Wysyłając swoje zdjęcie zastanawiałam się czy Premier Kopacz chciała przypomnieć Polakom, że „warto być przyzwoitym”, czy po prostu zagrać na emocjach przyszłych wyborców i polepszyć notowania formacji niegdyś popieranej przez profesora. Chcę wierzyć, że rząd polski bardziej niż ze względu na sondaże chciałby jednak podkreślić przesłanie Wielkiego Polaka na te trudne czasy.

Dzisiaj, tak samo jak 70 lat temu, na próbę wystawiana jest nasza odwaga i człowieczeństwo. Do dziś pamiętam wrześniowe lekcje historii kiedy omawialiśmy przyczyny i skutki Kampanii Wrześniowej 1939. Pamiętam jak debatowaliśmy spierając się nt. racji stanu i konsekwencji przemówienia szefa MSZ II RP Jozefa Becka, który w swej płomiennej mowie tłumaczył parlamentowi dlaczego Polska i Polacy nie mogą zgodzić się na kooperacje z III Rzeszą. Pamiętam ofiarność pokolenia Kolumbów, pamiętam moja pierwszą rozmowę z Żermeną Nowicką, uciekinierką z Pawiaka, łączniczką AK, współzałożycielką Żegoty, więźniarką Auchwitz i wreszcie serdeczną przyjaciółką mojej babci, która kiedy pytałam się o strach i wątpliwości, zwykła po prostu uśmiechać się i mówić, że może i rozsądniej byłoby siedzieć cicho, ale czy godniej?

Europa boryka się obecnie z największym w dziejach napływem uchodźców. Codziennie setki trafiają na brzegi kontynentu, codziennie dziesiątki giną po drodze. Świat zwykły już obiegać zdjęcia łodzi wypełnionej zdesperowanymi uciekinierami, statystyki utonięć przestały robić już na nas wrażenie. Trzy łodzie czy trzysta ludzi, jakie to ma znaczenie. Państwa Europejskie debatują nt. możliwych rozwiązań, radykalne ugrupowania chcą zamknięcia i uszczelnienia granic, organizacje praw człowieka biją na alarm odwołując się do wartości europejskich a bogate kraje Zatoki Perskiej próbują odwrócić uwagę od ich znamienitej bezczynności skupiają się na wojnie z terroryzmem. Polacy według oficjalnych ustaleń Komisji Europejskiej mają przyjąć 2000 uchodźców, Niemcy blisko 70.000. 

Tymczasem 48% Polaków jest niechętna przyjmowaniu kogokolwiek, szczególnie nie-chrześcijan. Tymczasem Młodzież Wszechpolska dumnie organizuje marsz u przestrodze tłumu przed groźbą islamizacji kraju. Tymczasem nawet Prezydent ostrzega przed napływającą falą uchodźców zalewających Rzeczpospolitą swą ciemną warstwą czarnych arabskich czupryn i brudnych wyciągniętych dłoni proszących o jałmużnę. Opozycja wylicza niedożywione dzieci a na forach internetowych odzywają się kolejni niepocieszeni tłumacząc że im się bardziej należy lokal społeczny niż Syryjczykom uciekającym przed świstem kul.

Szacuje się, że na świecie mieszka blisko 60 milionów Polaków, z tego niecałe 2/3 w Polsce. Reszta, emigranci z różnych okresów, porozrzucani są na sześciu kontynentach tworząc pokaźną sieć Polonii. Uciekinierzy z Polski pod zaborami udawali się to na wschód do Turcji i Iranu, to na Zachód do Francji, Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych. Najzapalczywsi dopłynęli nawet do Australii czy Argentyny gdy widmo wojny odebrało im nadzieje na przyszłość w ojczyźnie. Niektórzy przymusowo osiedlani byli w Rosji gdzie od śmierci w zaspach Syberii, ratowali ich poczciwi ludzie dzielący się dachem nad głową, odrobiną chleba czy miejscem w chatce pośród sosen. Setki polskich sierot trafiło do Indii a Maharadza Jam Sahib udzielił im i gościny i zadbał o ich późniejszą edukacje. Kulturowo różni, bez znajomości języka, bez oszczędności ani dokumentów podróżnych, Polacy szukali schronienia u dobrych ludzi. Tysiące z nich przeżyło dzięki nim.

Polacy nie zaczęli II wojny światowej, nie byli narodem sprawców i mamy prawo zawsze podkreślać naszą odwagę i prawość w czasach dziejowej zawieruchy. Jednak tak jak kiedyś, teraz stoimy przed wyborem bycia biernym świadkiem historii bądź aktywnym członkiem rozwiązania, bycia przepełnionym strachem społeczeństwem ksenofobów, bądź dumnym ze swej spuścizny społeczeństwem pełnym wiary i zrozumienia dla ludzkiej niedoli.

Oczyma obcego

Kiedy kelner się pomylił, on głośno wyraził swoją niechęć. Gdy przy kolejnym podejściu okazało się, że restauracja nie ma piwa, które chcieliśmy zamówić, on dał upust swojej frustracji nazywając go niedojdą. Gdy przystawka wylądowała na naszym stole w tym samym czasie co danie główne, on zaczął tyradę na temat niekompetencji obsługi i tłumaczył mi dlaczego Malezja nigdy nie będzie krajem w pełni cywilizowanym. Kelner stał przy stoliku obok gdy Z. stwierdził, że jest zapewne niedouczony ale też zbyt głupi żeby zrozumieć swoje braki.

Kiedy zasugerowałam żeby mu o tym powiedział, wytłumaczył swoje spostrzeżenia i brak satysfakcji, on odpowiedział mi tylko, że jestem zbyt naiwna i niezbyt doświadczona, że nie znam się na ludziach i choć to słodkie, to wkrótce przekonam się na czym świat stoi. Gdy wychodziliśmy on rzucił że więcej tam nie przyjdzie. Potem gdy dowiedzial sie o szkole dla uchodzcow, w ktorej w kazdy weekend pomagam dzieciom w zadaniach domowych i o ksiazce ktora zdecydowalam sie napisac, zeby unaocznic problem 450 tysiecy pozostawionych samym sobie ludzi, stwierdzil z usmiechem, ze takich ludzi jak ja juz nie ma.


Siedzac pociagu do domu wpatrzona w kontury spiacego miasta zastanawialam sie jak czesto ktos chwalil mnie za dotrzymywanie slowa, uprzejmosc, brak uprzedzen czy chec niesienia pomocy. Za te wszystkie zwykle cechy, ktore przeciez nie powinny wzbudzac zachwytu. Zamiast usmiechu na twarzy zaczel pojawiac sie smutek, przebiegl przez mysl jak lokomotywa nadjezdzajaca zna przeciwka i osiadl gdzies w zoladku. Nie, nie zgadzam sie na swiat gdzie bycie poczciwym to cos szczegolnego, nie zgadzam sie na swiat gdzie wychwala sie zwykla ludzka uprzejmosc, gdzie wyzysk, egoizm i brak skrupulow rozgoscily sie na dobre a spogladanie na drugiego czlowieka oczyma pelnymi nadziei odbierane jest za slabosc. 


niedziela, 28 czerwca 2015

La vita e bella

08:03 i biegnę, jestem spóźniona a obiecałam choć tym razem być na czas. Wybiegam z kolejki, spuszczam się pędem po schodach, juz jestem na dole, już macham ręką, wskakuje do taksówki. Korek. Ruszamy się z prędkością osiemdziesięciolatka na popoludniowym spacerze, chce dzwonić, że już prawie jestem, nie mam zasięgu, email? - to przecież żałosne. Gdy dojerzdzamy do ostatniej prostej wyskakuje z samochodu i pędze przed siebie pomiędzy ludzi jak wąż trzymając jedną rękę z przodu, torując drogę, drugą z torebką w tyle, dobrze ze mam plaskie buty nie jakies zawrotne obcasy. Dobrze, że to czwartek nie weekend i ludzi nie jest az tak duzo. 

Trzy podskoki i jestem przy barze. On odwraca się i nie może ukryć zdziwienia, wciąż ziajam, biegłam jakies 500 metrów, a przecież jest duszno i gorąco. Śmieję się, on też. On podaje mi drinka, ja opadam na krzesło barowe i kiedy mam już powiedzieć jak bardzo mi przykro, on zaczyna od - też się spóźniłem, ale nie wiedziałem jak Ci dać znać, bo przecież nie mam twojego numeru telefonu a pisanie maila byłoby co najmniej dziwne. Wypijam połowę mojito duszkiem, poprawiam włosy i raz jeszcze wybucham śmiechem. 

Wychodzimy z baru i idziemy do restauracji, rozmawiamy o Rosji, on też był we Władywostoku, bawi go kiedy mówie po rosyjsku jak bardzo tłoczna jest ulica obok Havany, mówi, że mam śmieszny akcent, ale gdy to on próbuje sklecić kilka zdań ja nie mogę się powstrzymać i wybucham gromkim śmiechem, jego akcent jest jeszcze bardziej groteskowy. Zamawiamy pizzę, zamawiamy sałatkę i wino. Rozmawiamy jakby nigdy nic jakbyśmy mieli się dopiero poznać i jakbyśmy nie widzieli tego dmuchanego słonia pęczniejącego z każdą minutą. 

Z wolna opowiadamy sobie o podróżach, on mówi o życiu na morzu, ja o Kazachstanie, o kolei transsyberyjskiej. On zachwyca się moją znajomością politycznych nuiansów Azji Centralnej, ja w końcu poznaję kogoś, kto trzeźwo patrzy na życie, z drugiej strony potrafi doceniać piękno krajobrazy, uczucie spełnienia po wykonaniu ciężkiej roboty. Poznajemy się, zaczynamy rozmawiać o tematach nie tylko dotykających powierzchni bycia, a tych które docierają głębiej, w swoim dyskursie jesteśmy pod powierzchnią skóry, dotykamy mięśnia. Serce to też mięsień. 

Słoń tymczasem przybiera rozmiary większego psa, będzie miał teraz wzrost labladora co majta ogonem na powitanie swoich właścicieli. Jest pulchny i różowy, przetacza się teraz przez prawie pustą salę restauracji gdzie poza nami jest tylko jedna para bezsłownie jedzących pizzę Japończyków. 

Kończymy butelkę wina kiedy on zaczyna mi opowiadać swoją historię życia. Mówi o rodzicach, o ojcu, którego nigdy nie było w domu, o matce która się dla nich poświęcała i dbała by każde z rodzeństwa było dobrze przygotowane na życie. Mówi jak ją poznał pewnego sobotniego ranka przechodząc się ulicami miasta, jak na siebie wpadli, zupełnie w stylu klasycznego kina na "po wiadomościach". Mówi mi jak za nia tęsknił kiedy zaczął wypływać na morze. Jak ona płakała za każdym razem kiedy wracał i kiedy wyjeżdżał znowu. Jak bardzo niedelikatny jest ich fach, smar, brud, smród ropy i jak gładką, porcelanową ona miała skórę. 

Mówił jak oboje się cieszyli kiedy okazało się, że dostał prace na lądzie i jak źle mu było kiedy ona postanowiła się poświęcić i rzucić wszystko dla niego lecąc na drugi koniec świata za ukochanym. Mówił o cichych dniach i tygodniach, o tym jak wraca do domu i udaje ze wciąz ma cos do zrobienia bo ona tylko siedzi, i siedzi, i czeka. O tym jak czuje się zamknięty w jej idealnej klatce, pięknej żony która kochała go tak bardzo, że zdecydowała się oddać mu całą siebię, która kochała go bardziej niż siebie i o tym jak powoli się dusi, bo wziął ślub z wyobrażeniem o niej, bo wziął ślub z kobietą, którą znał od 8 lat ale widział łącznie może 365 dni pomiędzy wyprawami. 

Żadne z nas nie chce zmienić tematu, każde ma już dosyć tego uzewnętrzniania się i emocjonalnego ekshibicjonizmu. Z ratunkiem przychodzi kelner, stwierdził że jesteśmy idealną parą więc na koszt restauacji dostajemy po kieliszku limoncello domowej roboty. Musimy wychodzić choć oboje chcemy jeszcze zostać. On nieśmiało proponuje żebyśmy wypili jeszcze jednego drinka w Havanie, ja nieśmiało się zgadzam. 

Dmuchany Słoń toczy się w dół ulicy za nami, teraz przypomina dziecko hipopotama, Trąbą zachacza mi o rąbek sukienki aż czuję jego zimną, obślizgłą wydzielinę z nosa dotykającą mojego uda. Pijemy jeszcze jedno mojito, on mówi że chyba już nic nie uratuje jego małżeństwa. Ja już nic nie mówię. 

Dzień wcześniej dzwonił do mnie znajomy czy chciałabym pójść na kolację z nim i jego przyjacielem, który właśnie przleciał do Kuala Lumpur, że może dobrze byłoby gdyby ze mną porozmawiał. Zapytałam o co chodzi, odpowiedział, jak zawsze, sprawy damsko-męskie, z resztą co będzie mi mówił, jak się gościu otworzy to sama się dowiem, jak nie to lepiej żebym nie wiedziała. Tego ranka, zadzwonił znowu, żeby przeprosić i powiedzieć że była awaria na morzu i on musi leciec na platformę to naprawić więc jak chce mogę się spotkać z J. albo nie, wszystko zalezy ode mnie. 
Spotkałam się, stwierdziłam czemu nie. 

Następnego dnia dostaje smsa że wlaśnie wylatuje i że ten wieczór, ta rozmowa, wiele dla niego znaczyła. 

Nawet nie wiem jak i kiedy po kilku tygodniach zaczynamy do siebie pisać. Od czasu do czasu, co drugi dzień, codziennie, co rano, co chwilę. Rozmawiamy o giełdzie i o cenach ropy, o obiedzie, o lidze mistrzów i wspólnych znajomych, o stresie w pracy, promocji, spadku kursu walut, o recesji i zwolnieniach w firmie i strachu przed jutrem, o rodzinie, która odchodzi albo nie rozumie, o żonie, która może przynieść kawę ale nie może zrozumieć. 

Słoń zadomawia się z moim pokoju, zaczyna spać pod łóżkiem wypełniając całą przestrzeń. Jego trąba wystaje przez okno mojej sypialni na mały balkon z którego widać autostradę i dwie bliźniacze wierze. O jego słonia nie pytam, może zupełnie go nie ma, albo już oklapły mu uszy. 

Po jakimś czasie pisze mi w mailu, że zaczeli z żoną terapię, Nabieram powietrza w usta, wdech i wydech, jakież to proste. Idę o zakład, że nic z tego nie wyjdzie. 

----------------------------------------------------------------
Spotkajmy się, jestem w Kuala Lumpur - wiadomość wyświetla się na telefonie. Wpadam do kawiarni pomiędzy wizytą w jednym a drugim bankiem. Kelner podaje nam kawę, jak zwykle on dostaje americano a ja cappucino, uśmiecham się i proszę by zamienić filiżanki. Gdy on zaczyna mówić o swojej terapii, zatrzymuje go i pytam o wszystkie jego kobiety. Staram się zrozumieć prawidłowość, uzyskać jakiś szlak w łamigówce. Przecież wiem, że zdradził żonę pierwszy raz w roku kiedy się pobrali, to powiedział mi już wcześniej. 

Mówi, że nie pamięta ile łącznie ich było, dużo, liczy na palcach, pyta czy te wszystkie, które miał na jedną noc też brać pod uwagę, bo chyba nie zliczy. Wygląda na zakłopotanego, pyta czy jest okropnym człowiekiem, mówię że jestem nikim żeby go oceniać. Pytam o te, z którymi miał dłuższe romanse, czy mają coś ze sobą wspólnego, czy jest jakas między nimi wspólna cecha, przypadłość. Widzę jak się szamota z myślami. Urywam, mówię że już dobrze, że już nie trzeba. 

Pytam co go pociąga w ludziach, co mu imponuje. Bez wahania wymienia ambicję, odwagę, nietuzinkowość, sukces. Pytam czy jest dumny z żony, odpowiada pytaniem czy ma byc dumny z tego że ją ma czy z tego co ona osiąga. - Juz o nic nie pytam. dzwoni telefon, muszę jechać na spotkanie, mamy zakończyć negocjacje z bankiem toczone przez ostatnie kilka miesięcy, potem spotkać się z prasą w sprawie konferencji i jeszcze zadzwonić do Paryża spytac o kolejna transze na rozwój technologii IP. 

Mój słoń wybucha, a żelowa ropa wypełniająca jego wnętrzności opada nam na twarz i spływa po policzkach. Nasze włosy śmierdzą gumą balonową i tanią oranżadą w saszetkach kiedy siedzimy w taksówce i próbujemy rozmawiać o czymś tak durnym jak pogoda w Kuala Lumpur. Mijamy wierze, mijamy ampang, on wysiada, patrzy mi w oczy głęboko jakby chciał w nich utonąć. Ja jade dalej patrząc w okno bez słowa. 

Juz nie dostaje smsa kiedy on czeka na lotnisku na swój samolot. Już nie trzeba. Tydzień później wysyłam mu książkę, o której wspominał. Dwa tygodnie później kasuje jego numer. 

niedziela, 7 czerwca 2015

Bezgłos

Na imię mam Sanda

Kiedy szłyśmy przez ciemną salę konferencyjna wypełnioną uwaznymi spojrzeniami widzów, na chwile zacisnęła moją dłoń. "Boję się" - wyszeptała tuż przed wejściem na scene. "Wszystko będzie dobrze" odpowiedziałam i uścisnęłam ją dla dodania otuchy. Potem gdy już stała w świetle reflektorów i szeptała swój wiersz stałam na środku uśmiechnięta, umówiłyśmy się, że jak bedzie się bardzo bała to popatrzy na mnie, że tak będziemy się wspierać.

Historia Sandy to dziesięc lat życia i milion cierpienia, to smutek dziecka, które wyrzekło się własnego domu by nauczyć się czytać. Ucieklo, by wreszcie spać nie budząc się w nocy za każdym podmuchem wiatru, by wreszcie bać się tylko koszmarów, nie przerażającej bezsilności dnia.

Sanda, na codzien grzeczna i pogodna dziesieciolatka to jedna z podopiecznych szkoly dla uchodzcow w Kuala Lumpur. Z rodziną przedostala się piechotą przez słabo strzeżoną granicę między Birmą a Malezją i udało im się uzyskać status uchodźca UN. Status zapewnia jej tyle że nie musi co kilka miesięcy wyjezdzac stad by tylko wrocic, nic więcej, rząd Malezji nie jest zainteresowany uregulowaniem spraw uchodźców, których w zależności od badań jest od 150.000 do 500.000. Dziewczynka od kilku miesięcy nie moczy się już w nocy i zaczeła chodzić do szkoły prowadzonej przez wolontariuszy, w marzeniach chce dostać nauczycielką, bo wie jak bardzo potrzebna jest nauka, nie tu w Malezji, ale tam w Birmie gdzie zostala czesc jej rodziny i chyba zadne z dzieci nie potrafi czytac w wiosce na Poludniowym Zachodzie kraju.

Akademia pod palmami. 
Wygląda to trochę jak wielka hala, boisko do gry w siatkówkę tylko zamiast parkietu jest betonowa posadzka i nie ma słupków do rozwieszenia siatki. Jest tez male podium w końcu pod ścianą pomalowaną w drzewa i motyle. W rzędach stoją małe stoliki zawsze nie-dopasowane krzesła, po dwa lub trzy przy każdym, przy suficie zaś krążą ogromne ramiona wiatraków, na klimatyzacje nigdy nie ma pieniedzy.

Wchodzę trochę spóźniona bo przeciez jestem tu prawie co tydzien od wrzesnia i nie potrzebuje kolejnej mowy otwierającej, nie chce nawet słuchać najnowszych wydarzeń, jeszcze nigdy nie słyszałam pozytywnych wiadomości. Znowu ktoś prosi o ryż i ziemniaki, bo ojciec jednej z rodzin został zatrzymany przez policje i jest przetrzymywany w areszcie. Przewinienie jak zawsze to samo, nielegalna praca na budowie albo w kuchni jednego z wielu mamaków przy drodze. Nielegalna, gdyż każda praca uchodzców jest poza prawem.

Grupka chłopców stoi pod ścianą, w tłumie rozpoznaje Umuta, śmieje sie na mój widok i macha ochoczo. Juz dobrze się znamy, już wie, że sprawdzę jego zadanie domowe i że jak czegoś nie rozumie, to nie musi się bać, że może powiedzieć nawet to, czego się leka. Nie pytam go zbytnio o Pakistan, o dom, czasami tylko sam mówi, "Teacher, w Malezji jest super, bez strachu i moja siostra może się uczyć, i wszystko jest piekne, naprawdę"

Razem rozwiązujemy zadania z matematyki, ćwiczymy pisanie i czytanie. Ostatnio liczyliśmy ile kosztują produkty na ulubione Gobi Aloo i Kebab. Dopiero za trzecim razem Umut zrozumiał, że jeśli kilogram ziemniaków kosztuje RM3 to pół będzie za półtora ringgit .Nigdy nie rozwiązywał zadań tekstowych, nigdy też nie robił zakupów. Jego matka przychodzi do ośrodka pomocy dla uchodzców i dostaje racje, na kupowanie nie mają pieniedzy, a matka pewnie i tak by syna nie wysłała po zakupy.



W blasku
Jest prawie druga w nocy kiedy zamykam wreszcie komputer, tak, bardzo chcialam uporać się z tą prezentacją wcześniej, prosiłam mówców i prezenterów o co najmniej dzień na złożenie wszystkiego w całość, ale "przecież oni są bardzo zapracowani", usłyszałam. Tak bardzo, że ja teraz kończę o 2giej a wstawać muszę o szóstej - chciałam rzucić w twarz koordynatorce ale stwierdziłam, że to już nic nie zmieni.

Zaspana przyjezdzam do sali koncertowej na obrzeżach KL, w jednej ręce trzymam materiały, w drugiej kubek z kawą. Jak zawsze coś nie działa, jak zawsze ktoś chce zmienić kilka slajdów w prezentacji. Czuję kompletną bezsilność gdy nasz gość VIP spokojnie tłymaczy mi że jest wielce doświadczony i to już nie pierwsza taka jego konferencja wiec powinnam mu zaufać. Prawie eksploduje kiedy koordynatorka projektu uprzejmie przeprasza go za moje zachowanie - za to, że przypominam mu, że termin zsyłania prezentacji minął 3 dni wcześniej i nie moge już zmienić jego slajdów - mnie nikt nie przeprasza za nieprzespaną noc i brak szacunku do mojej pracy.

Jednak kiedy wychodze z auli i pierwszy raz spotykam Sansan i Zeye, dwójkę dzieci uchodzców, całe zdenerwowanie mija. Stoją w rogu czytając z kartki swoje wiersze. Dzisiaj jest ich wielki dzień, mają wystąpic przed 300 widzami na scenie sali koncertowej, największej jaką kiedykolwiek widzieli. Mają opowiedzieć historię ich życia, historię przeprawy przez wilgotną dżunglę, bezdroża ryzowych pól. Chłopcu załamuje się głos kiedy wspomina tygodnie niepewności, czekania na zmierzch i nocne przeprawy przez błoto, mówi, że pomimo tego jak bardzo był głodny wiedział, że musi iść, że musi być cicho, że inaczej jego rodzice nie dadzą sobie rady z cierpieniem.

W ramach konferencji udało nam się zebrać około 110.000RM, czyli równowartość 4.5 rocznych wypłat dla nauczyciela, czyli rownowartość szansy na naukę dla prawie 200 dzieci.

W cieniu
W Malezji mieszka od 150.000 do 500.000 uchodzców. We wrześniu zeszłego roku rząd zabronił im legalnej pracy a także dzieciom uczęszczania do szkół. Rzecznik rządu tłumaczył w wywiadzie prasowym, że Malezji nie stać na utrzymanie dzieci w szkołach a bezrobocie wzrasta więc celem ministerstwa pracy jest przede wszystkim zapewnienie zatrudnienia obywatelom. Na pytanie zagranicznego korespondenta co mają zatem zrobić uchodzcy, skoro nie mają ani pracy ani środków do życia, zakłopotany rzecznik stwierdził, że albo mogą uzyskać pomoc od organizacji pozarządowych, albo się wyprowadzić, że Malezja nie powinna być ich stałym miejscem zamieszkania tylko co najwyżej tymczasowym.

Póżniej, w reportarzu BBC równie zakłopotany korespondent dodaje, że kara za nielegalną prace jest równa tej za kradzież. Nawet nie dziwię się statystykom pokazującym, że w więzieniach za drobne przestępstwa około 80% karanych to obcokrajowcy z ASEAN, głównie uchodzcy i nielegalni imigranci. Prasa rządowa pomija temat, prasy nie-rządowej w Malezji, nie ma.

O uchodzcach głośno robi się dopiero kiedy statek wypełniony muzłumańskimi uciekinierami z Birmy zostaje zawrócony przez malezyjską straż przybrzeżną. Oficjalne media muszą zająć się tematem, presja z zagranicy jest zbyt duża, odświeżają zatem statystyki i tłumaczą, że ze względu na spadek wzrostu gospodarczego Malezji nie stać na uchodźców, że bracia muzłumanie są w potrzebie, ale lepiej będzie jak zostaną u siebie, a Malezja prześle im żywność z Kuala Lumpur do Yangoon. Wkrótce zaczyna sie tez Ramadan, wiec jako muzlumanie sami powinni zrozumiec, ze to nie jest najlepszy czas na zawracanie glowy. 

wtorek, 5 maja 2015

biala kobieta w podrózy

Bangladesh


Jeszczcze w taksówce mężczyzna w średnim wieku z niedowierzaniem patrzyl się w lusterko, kiedy zapytana gdzie lece, odpowiedzialam ze do Dhaki. Po krótkiej rozmowie jakby odrobinę ośmielony dodał "ale czy jesteś pewna że to bezpieczne, w końcu jesteś kobietą i to jeszcze białą" powiedziałam, że wszystko będzie dobrze i że jak trzeba to sie leci.
Ustawiając się w kolejce do odprawy również, chcąc - nie chcąc, zrobiłam odrobinę zamieszania, jak biała plamka na masie ciemnej czekolady, jakbym niby chciana a jednak nie proszona zburzyła odwieczny porządek swiata.

W kolejce byłam jedyną białą kobietą, jedyną osobą bez bagażu i jedyną do której strażnik podszedł kilka razy tłumacząc ze lot do Londynu jest odprawiany w sąsiedniej bramce. Później, już w kolejce zwróciłam uwagę stewardessie, która zaczeła krzyczeć niemiłosiernie na zakłopotanego starszego mężczyznę, który najwyraźniej nie zrozumiał, w której linii ma się ustawić. Gdy powiedziałam jej, że powinna przestać krzyczeć, gdyż w pracy wymaga się od niej innego zachowania, odpowiedziała, że on przecież jest głupi i, i tak nie zrozumie, kiedy powie się mu spokojnie. Jednak pod presją mojego spojrzenia raz jeszcze wytłumaczyła mu w prostych słowach a mężczyzna zmieszany całą sytuacją spokojnie oddalił się do drugiej bramki. Nie, nie chciałam nawet myśleć o tym, że takie zachowanie nigdy nie zdażyłoby się gdyby pasażer miał na sobie garnitur i leciał do Amsterdamu.

Doleciałam do Dhaki o poranku, przy lądowaniu powitały mnie gęste chmury wymieszane ze smogiem, potem czekała odprawa paszportowa. Tuż przede mną mężczyzna z trudem usiłował wytłymaczyć coś celnikowi, który rzucił w końcu jego paszport na blat i kazał mu się zabierać. Mnie przywitał z uśmiechem i pytał się dość nerwowo o stolicę Polski, na koniec pozdrowił i kazał uważać na lokalnych rzezimieszków, w końcu Dhaka to niebezpieczne miasto, szczególnie dla mnie. Nie, nikt nie przeskanował mi plecaka, nie wyrzucił wnętrzności torby na środek blatu.

Kilka kroków za bramą czekała już uśmiechnięta kompania. Faizal i Arish przyjechali po mnie białą, przerdzewiałą toyotą, Kierowca szarmancko otworzył mi drzwi a potem trochę zesmutniał kiedy okazało się, że jednak automatyczne okna się nie otwieraję. Nie tak miało być, pokręcił głową Faizal, nie tak mieliśmy cię przyjąć, jakby mówił kiedy starałam się czytać w jego myślach.

Śniadanie jednliśmy w Gloria Jeans, deser w Cream and Fudge, obiad w Friday's. Kiedy w końcu nalegałam na miejscowe jedzenie, zgodzili się na następny lunch w hotelowej restauracji, "tak bezpieczniej" rzucili, jakbym potrzebowała jeszcze wyjaśnienia. W sklepie asystowały mi trzy ekspedientki, kiedy wybierałam pamiątkowe mydełka i ręcznie tkane szale. Jedynym miejscem, do którego mogłam pójść sama, była toaleta, choć pewnie gdybym została tam zbyt długo, w końcu, ktoś przyszedłby sprawdzić czy wszystko ze mną w porządku.

Nasz harmonogram był intensywny, przylecilimy tylko na dwa dni a w kalendarzu aż dziewięc różnch spotkań. Potrzebowalismy zrobic dokladne rozeznanie by podjąć decyzje o otwarciu biura w Bangladeszu. Przez to co chwile znowu odpalaliśmy silnik i wyruszalismy przez zakorkowane ulice na drugi koniec miasta.

W około biegały bose dzieci przerzucając stosy gruzu tworząc fortece z betonowych kikutów i żelaznych prętów, jakaś kobieta niosła na głowie kosz pełen owoców, mężczyźni w grupkach ustawiali sie na rogach ulic dyskutując o czymś zawzięcie i spluwając co kilka minut resztkami przeżutego tytoniu. A ja oglądałam ten świat za szybą wynajętego samochodu, którego dzienny koszt wynajmu przekraczał tygodniową zapłatę kierowcy. Zastanawiałam się nad znaczeniem słów "poznać i poznawać", "zwiedzić, odwiedzić i doświadczyć".

40 procent mieszkańców Bangladeszu żyje poniżej progu ubóstwa, 41% dzieci poniżej piątego roku życia jest niedożywiona. Na spotkaniu ze studentami w renomowanym uniwersytecie gdzie czesne kosztuje kilka razy więcej niż w prywatnej uczelni w Polsce, zapytałam zgromadzonych o problem społeczny, który chcieliby rozwiązać w swojej ojczyźnie. Po krótkiej naradzie wybrali ubóstwo i rozrastającą się niesprawiedliwość społeczną. Zaczeli nawet oczyma wyobraźni tworzyć schematy projektu, myśleli jak wiedza i doświadczenie w AIESEC pomogą im rozwiązać problem ubóstwa i niedożywienia raz na zawsze.

Dumali tak przez dłuższą chwilę, a potem wszyscy pojechaliśmy na piwo na dach najwyższego budynku w mieście żeby podziwiać Dhakę z tak wysoka, że już ani śmieci na ulicach nie widać, ani dzieci koczujących na rogatkach, ani juz nawet zbytnio nie śmierdzi.


środa, 8 kwietnia 2015

Brak mi Cie Siostro, brak mi Cie Bracie.

Jej pomarszczona skora i zamglone oczy 

nawet nie pamietam, kiedy ostatnio z nią rozmawiałam o czymś co miało sens, przez ostatnie kilka lat nie wiedzialam czy ona w ogóle ma pojęcie kim jestem. "Ola la la la" mamrotała patrząc się tępo w sufit. Nie, nie byłyśmy sobie bliskie, chyba nigdy nie czułam żebym była dla niej jakkolwiek ważna, bardziej kłopotliwa szczególnie kiedy w dziecinstwie, w telewizji był serial, a rodzice musieli zostać w pracy, więc czekałam u niej.
Ostatni raz widziałyśmy się w Boże Narodzenie, bo tato koniecznie chciał do niej jechać. Szpital zawsze pachniał stęchlizną i lekami, jak liście późną jesienią po deszczu. Pamiętam jak wchodziłam po schodach pełna zarzenowania, nie, nie chciałam jej widzieć, może przynajmniej miałabym jakieś radosne wspomnienia. 

Ludzie mówią, że pamięć jest plastyczna, może nawet pod wpływem emocji mogłabym sobie wyobrazić, że ona kiedykolwiek mnie przytula, albo naprawdę cieszy się na mój widok. 

Siedziałam na skraju jej łóżka, wyobcowana, zupełnie obojętna jakby niedostępna, jakby niewidoczna, wciaż uparcie próbując wypełnić ciszę nieznośnym gadaniem. Szukałam sposobu odwrócenia uwagi od oczywistości, zamglenia naszych oczu żeby nie widziały jej oczu, odwrócenia naszego wzroku, żeby nie zobaczyć jej zagubionego spojrzenia. Lekarz mówił, że w Wigilie było lepiej, wolałam nie myśleć o tym, jak to jest, kiedy jest gorzej. 

Zastanawiałam się nad naturą człowieczestwa, nad kulturą salutogenezy, młodości i piękna, w którą zanurzyliśmy się tak głęboko, że nasze konczyny ugrzęzły w lepkim balsamie i już nie możemy się z niej wydostać. Już nie możemy znieść słabości, starości, brzydoty i obrzydliwego konca, szczególnie tego w samotności na szpitalnym łożu bez fajerwerków, akcji ratunkowych czy nawet kwiatów w wazonie i czystej bielizny. 

Jej głowa kiwała się na boki, myśle ze była przytomna, nawet coś mamrotała, jej dłonie pokryte zmarszczkami i z odstajacymi fałdami skóry były lekko ciepłe, prawie nie czułam mięśni, jakby do kości doczepiła się skóra. Tato uparł się, żeby dać jej pierogów z barszczem, powoli wszyscy obserwowaliśmy jak przełyka. Kęs po kęsie. Rozmawialiśmy wszyscy jeden przez drugiego zachwalając farsz i ciasto, i pieprz w barszczu, i czosnek, i buraki, i patrzyliśmy jak ona przeżuwa. Modliłam się, żeby nie musiała jeść ciasta. 

Kiedy wyjeżdzaliśmy ze szpitala zastanawiałam się czy to już ostatni raz kiedy ją widzę. Spieszylismy się na wigilie, było już ciemno i późno, samochód sunął pustą drogą przez las. 

Ida, opowiesc bez pouczenia

Ona była Żydówką, oni byli sąsiadami, ona miała może rok, on lat dwadzieścia, jej ciotka poszła walczyć za jego kraj, on został w domu pilnować majątku i strzec bezpieczenstwa ich wszystkich. 

Cisza, a w niej zatopione pytania, pływają tak trochę jak żaby w formalinie, czy nie lepiej było zostać bohaterem? Albo czy jest bohaterem ten kto ocalił jedno ale poświęcił troje? Przecież ocalił, a jednak dopada zgaga w żołądku. Cierpienia nie mierzy się w kilogramach, pustki nie wypełnia się gruzem. Na początku świata życie było czarno białe, potem zaczeło padać i farby się rozlały. Prości ludzie musieli dokonywać nieprostych wyborów. Ignorancja jest błogosławienstwem, na które tylko nieliczni mogą sobie pozwolic. Tylko pamiętaj żeby nie pouczać. 

Bo kim jesteśmy my, ocalali, żeby mówić jak żyć, jak decydować, kogo wybrać kiedy każdy wybór jest tylko gorszy? Może gdyby chciał ocalić ich wszystkich, to nikt by nie przeżył, może należy mu się pochwała w koncu ona żyje. Żyje troche w półmroku, trochę oderwana od rzeczywistości ale przecież jej akcja serca nie została zatrzymana. Może nawet gdyby nigdy go nie spotkała, byłaby calkiem szczesliwa. Czy nauczyliśmy się czegoś z przeszłości? Może lepiej zapomnieć i cieszyć się promieniami słonca muskającymi twarze, albo kolenym kawałkiem tradycyjnego, wielkanocnego keksu i pierogami z kasza gryczana. 

Słowa, po wyjściu z kina wydzierają się z gardeł i wpadają na pierwsze strony gazet. Że Polacy przecież tylko ratowali, że z nas nikt nie zabijał, że to propaganda, fałszowanie historii i obraza dla narodu. Dyskutowali wszyscy, nawet Ci którzy nie widzieli, ale przecież coś tam słyszeli, bo przecież każdy ma zdanie, bo przecież cisza w filmie jest zaproszeniem do dyskusji po nim. 

W ciemnosci

Kiedy Ida dostała oskara część z moich kolegów i koleżanek w pracy zainteresowała się filmem i polskim kinem w ogóle. Pytali kilka razy o czym dokladnie jest film, którego w Malezji nikt nie chce wystawić. Odpowiadałam, że to historia cierpienia, samotności i poszukiwania sensu. W poruszeniu kiwali głowami, kiedy mówiłam, że główna bohaterka to dziewczyna, która ma przyjąć święcenia do klasztoru ale tuż przed tym jej matka przełożona wyjawia jej tajemnice o krewnych i o tym, że z pochodzenia jest Żydówką a jej rodzina zmarła w czasie holokaustu. I wtedy zapada ta niezręczna cisza, dopiero potem dowiaduje się, że w Malezji nie porusza się w szkołach problemu holokaustu, że to temat tabu, w książkach go nie ma. 

Jedziemy samochodem na spotkanie z klientem, kiedy zaczyna się piorunująca nawałnica. Strugi deszczu siekają szyby samochodu i po chwili drogą spływa już rzeka brudów. Grzęźniemy między Cheras a Ampang Park. Lisa patrzy na mnie i po chwili pyta "Czy możesz opowiedzieć mi o Żydach?" Wyglądam przez okno i zastanawiam się długo nad odpowiedzią, widze że jest trochę spięta, lecz zamiast odpowiedzieć biorę głęboki wdech, po czym ona sama dodaje "widzisz w Malezji nie ma Żydów, nie może być, a ja myślę że oni są takimi samymi ludźmi jak my, że pewnie też mają problemy i mają swoje radości, że niektórzy są dobrzy i szczerzy, a inni zabobonni, fałszywi i grzeszni. Dopiero wczoraj przeczytałam czym był holokaust, po tym jak mówiłaś w pracy o filmie i wstydzę sie, że wcześniej o tym nie wiedziałam, jednak myślę, że cierpienie ludzkie nie ma wyznania ani koloru skóry. To co teraz dzieje się w Palestynie nie jest ani dobre, ani szlachetne. Najlepiej byłoby gdybyśmy nauczyli się żyć najpierw jak ludzie, a dopiero potem stawali się muzłumanami, chrześcijanami, żydami czy hindusami".

Patrzyłam na nią jeszcze przez chwilę, w końcu uśmiechnełam się i dodałam, "myślę, że wiesz już wszystko co trzeba o Żydach".

Nie, nie radze sobie 

Siedzieliśmy razem na jego wąskim tapczanie na piętrze. Już zmierzchało, więc pokój wypełniony był bladym światłem latarni ulicznych. On kończył coś pisać, ja prawie przeczytałam rozdział książki, potem gdy zapadł zmrok oglądaliśmy firm w czarnobieli. Film, który opowiadał o braku, o pustce, której nigdy nikt nie wypełnił choć jedyne czego brakowało to fantazje na wpół przytomnej głowy. Po zakończeniu przez jakiś czas milczeliśmy, próbowaliśmy rozmawiać o fabule, zdjeciach i grze aktorskiej, ale jakoś nie szło. Gdy pakowałam plecak i chciałam wyjść on zapytał jak sobie radzę? Osłupiałam, zapytałam o co mu chodzi, odpowiedział "Jak sobie radzisz z jej śmiercią?" Opadłam na brzeg tapczanu i patrząc na swoje wykrzywione dłonie w końcu odpowiedziałam, że chyba sobie nie radzę. On na to odparł, że to nic nie szkodzi, że nie muszę sobie radzić, że naprawdę mogę pozwolić sobie na to, żeby się zgubić i że on będzie tu ze mną tak długo aż się odnajdę. 

Miałam coś powiedzieć, ale nie za bardzo umiałam. Kiedy tylko poczułam jego dotyk na moim ramieniu z oczu popłyneły mi łzy. Potem płakałam jak dziecko wtulona w jego ciało wreszcie czując, że dotarłam do przystani, że już nie musze być ciągle na posterunku i ciągle silna. Wreszcie poczułam się wolna od zbroi dobrego zachowania, trzymania dystansu, manier i maski na twarzy. Zmyłam makijaż i znowu stałam się wolna.


sobota, 28 lutego 2015

wielkie oczy.

Napiszmy może o tym czego nie mówimy, czego nie wypada wypowiedzieć na głos, o czym błądzą zagubione myśli, lecz usta nie wydają dzwięku. Napiszmy o strachu który przeraża bardziej niż niespodziewane wypadki, o tym co narasta, pęcznieje by w koncu wybuchnąć i rozprzestrzenic ropę pełną zwątpienia.

samotność. 
Dzisiaj minęło dziewięc lat od momentu kiedy ostatni raz wyszłam mu na pożegnanie. Przez ostatnie dziewięc lat zjezdziłam pewnie ćwierć świata a jednak wciąż, zastanawiam się, czy przypadkiem nie marnuję czasu, włócząc się stąd tam, starając się znaleźć jakieś dobre miejsce na ziemi, tyle że w każdym raju znajduję szlak prowadzący do nastepnego Eldorado, więc tak przemieszczam się z kąta w kąt spiąc na walizkach. Pamiętam jak jeszcze kilka lat temu, dom zawsze byl tylko jeden, inne były mieszkania, teraz domem stało się każde miejsce w którym mogę rano napić się gorącej kawy a wieczorem spoglądając przez okno zobaczyć świat pogrążony w mroku.
Nie, nie przywiązuję sie do materii, do miejsc, do ludzi, wszystko przeciez przemija, tylko kupuje kubki i szklanki, talerze i miseczki, wszystko tymczasowe, a jednak z nadzieją na przetrwanie. Zawsze planuje zostać, zawsze w koncu wyjezdzam w podazaniu za nowym, podobno lepszym swiatem.

Zastanawiam sie czy to konsumpcjonizm? Czy supermarket swiata, ktory pozwala nam wybierac tak dlugo ze nie musimy nigdy na nic do konca sie zdecydowac, ze nigdy nie musimy po prostu trwac i budowac, odnawiac, dbac i kultywowac, sprawia, że dzis, jak nigdy wczesniej, nic nie trwa dlużej niż do następnej wersji dostepnej na półkach lub online. Czy ta wielość wyborów nie sprawiła, że zamiast w szczęściu, błądzimy w labiryncie alternatyw, ze chcemy i miec i być, i udajemy że można mieć wszystko, kosztem niczego.

Błądzimy, starając się znaleźć drógą połowę, która idealnie będzie pasowałą do naszych idealnych przywar, cierpimy rozczarowania i decydujemy się już więcej nie próbować, decydujemy się żyć samemu, zupełnie niezależnie, bojąc się kochać i ufać, wiedząc ze skrzywdzić mogą nas tylko ci, którym pozwolimy rozgoscic się w salonie naszego życia. Mówimy, że podjeliśmy wybór, że racjonalnie będzie zostać samemu, przecież nie potrzebujemy innych, tacy potrafimy być szczęśliwi podróżując z plaży do plaży, z klubu do klubu, z raju do raju. Kultywujemy wolność i niezależność, nei dopuszczając do świadomości myśli o tym jak bardzo uciekamy, jak bardzo boimy spojrzeć w lustro, jak bardzo boimy się upływającego czasu. Łapiemy chwilę, przecież drugiej szansy może już nie byc.

droga.
Zacznę więc prościej, w autobusie trasy Phnom Phnem - Ho Chi Minh City wyciągnęłam z torby notatnik, ten jeden który zawsze pakuje ze sobą, na wypadek gdybym potrzebowała cos zapisać, albo narysować, albo polozyc pod głowe. Popatrzyłam, zamknęłam spowrotem i już dalej patrzyłam się tylko przez okno, Czas mijał wolniej niż zwykle, na ekranie telewizora przewijały się obrazy z chińskiego filmu, zawsze zastanawiam się dlaczego bohaterowie w pewnym momencie w kazdym tradycyjnym filmie chinskiej kinematografii unosza sie w powietrze podczas walki na miecze.

Przekraczałam granice pomiedzy Kambodżą a Wietnamem, moze nie najbardziej uroczyście czy z pompą, ale zawsze, jechałam spowrotem do Ho Chi Minh zeby następnego ranka wylecieć do Kuala Lumpur, wrócić do domu i pracy. Jednym z moich największych problemów ostatnio stał się mój paszport, bo zostały mi tylko 2 czyste strony, nie zeby sie skarżyć, po prostu muszę wyrobić nowy. Podobno niezbyt to trudne, wystarczy pójść do ambasady, złożyć wniosek, uiścić opłatę i czekać miesiąc. Przez ten miesiąc albo półtora zostać w jednym miejscu, w jednym kraju i go nie opuszczać, To prawie jakby nabrać powietrza i wytrzymać pod wodą półtory minuty i się nie udusić.

A przecież świat jest pełen możliwości, mamy go na wyciągnięciu ręki, trzeba nam iść dziarsko przed siebie, nie oglądać się, odkrywać, zdobywać, wygrywać, wciaz być elastycznym i mobilnym. Szkoda tylko że kiedy oferowano nam bilet na tę podróż w nieznane, nikt nie zwrócił uwagi na szczegóły napisane małym druczkiem gdzieś na siódmej stronie umowy. Nie było czasu, autobus już odjeżdzał, samolot szykował się do startu, więc biegliśmy wszyscy na oślep by złapać za klamkę od drzwi.

ambicja. 
W czasach globalnego kryzysu nie stać nas na przeciętność. Przeciętność kosztuje utratę klienta, trzeba nam zaspokoić wszystkie potrzeby naszych wierzycieli, tak żeby chcieli wciąż inwestować a nie przerzucić biznes do kolejnej bananowej republiki z tanią siłą roboczą.
Trzeba być ambitnym, mieć jasno określony plan na życie, wydzielone kamienie milowe, harmonogram, cele na każdy miesiąc i osiągać, osiągać, osiągać.

Idealne, szczęśliwe życie jest przecież rezultatem ciężkiej, codziennej pracy, ciągłego zmagania się ze sobą i światem, przekraczaniem granic i ogólnym wysiłkiem organizmu, który kiedyś doceni pracę i będzie szczęśliwy, tak gdzieś około osiemdziesiątki, albo po dwunastej w nocy, kiedy po powrocie z pracy, zakupów, dodatkowych lekcji rosyjskiego, briefingu z szefem i kolacji z klientami mozemy trochę odpocząć i cieszyć się z życia. I tylko jeszcze sprawdzę facebooka, odpisze na maile, poczytam na twitterze i wrzucę kilka pięknych fotek #bezfiltra na instagram zeby udowodnic sobie ze wszystko przecież jest cudaśne.

szczęście:
Do perfekcji opanowana umiejętność rozciągania się jak gumka recepturka, przecież jakoś trzeba to wszystko perfekcyjnie połączyć, wchłonąć idealną karierę, ciekawe życie, tętniący rozkoszą romans, przysmaki świata, podróże, nowe buty, teatr, kino i imprezę co weekend. Kolejne poszukiwania idealnej drugiej połowy prawie tak samo skomplikowane jak idealny zapach porannej kawy, po prostu  musi mieć to "coś" i nie mieć tego "czegoś", i być po prostu dopasowana do standardów. Chciałoby się powiedziec ze płacę i wymagam, ale podobno to niezbyt "cool" tak płacić, powinnien/powinna sama chciec sie do mnie dopasować i wtopić w interior mojego idealnego życia.

A jak nie to, to przecież mogę być zupełnie przeszczęśliwą singielką, która ma wszystko i żyje pełnią życia, zupełnie, zupełnie spełniona, jak pokazuje moj instagram.
Moje szczęście zależy jedynie ode mnie i to ja wybieram, po prostu co rano wkładam kostium perfekcyjnej pani domu, biznesswoman, romantycznej kochanki, matki, córki, ciotki, przyjaciółki na dobre i na złe i zawadjackiej single woman, proste prawda?

Tylko moja szafa ostatnio ma mole. Walcze z tym, włożyłam najdrozszy spray, umyłam wszystkie ściany solą kamienną z zapachem szałwi, nawet zawołałam specjalistę od wnętrza, kazał mi spryskać wszystko lawendą i przykleił plasterki na ukojenie starych bruzd, takie ładne, kolorowe, zupełnie jak spinki do włosów, albo cukierki. 

niedziela, 11 stycznia 2015

Przeciez jest i słońce i deszcz

Gdy po nieprzespanej nocy w końcu wybucham w reakcji na jego entuzjazm, on patrzy na mnie zmieszany.
"Nie rozumiem Cię!" mówię podniesionym głosem. On mrozy oczy i z prostotą dziecka odpowiada
"Ale przecież tajemniczość jest ciekawsza od przewidywalnosci" a potem uśmiecha się jak chłopczyk który właśnie przyniósł kwiatki koleżance z podwórka.
Pękam. Już wiem jak to się skończy, już wiem ze nic więcej nie wskoram. Miotam się, próbuje zachować poważny wyraz twarzy, marszcze brwi, krzyżuję ramiona i staram się, staram by w końcu poddać się pacyfikacji.
"Nie, nie zawsze" odpowiadam i głośno wypuszczam powietrze. Siadam obok niego na kanapie i udaje ze pracuje. Kontem oka spoglądam na jego niczym nie zmacona twarz. To moment kiedy nie wiem czy bardziej na siebie jestem zła A to że ja tak nie mogę po prostu odpuścić, czy na niego ze on po prostu cieszy się życiem.

środa, 7 stycznia 2015

Plany

"Nike zarabia na butach a nie na kilometrach, które ich kilienci przebiegają" 

Natomast, nasze życie nabiera kształtów nie ze wzgledu na najbardziej szczegółowy i dokładny plan, tylko bardzo wytrwałe działanie, pokonywanie siebie każdego dnia. 
Na ten rok mam 12 postanowień i 12 celów, po jednym na każdy miesiąc, niezbyt dużo, zupełnie wystarczająco. 

wtorek, 6 stycznia 2015

Kielbasa i ser.

Kiedy na desce do cięcia znalazła się krakowska kiełbasa oczy Pedro rozbłysły. "Olu, nawet nie wiesz jak bardzo jestem szczęśliwy" wyszeptał i powąchał opakowanie suchej krakowskiej. Potem z trudem próbowaliśmy pociąć dojrzały ser Rubin. Gdy i pomarańczowe kawałki sera powędrowały na talerz, Pedro wpatrywał się w nie z zachwytem.
Kęs po kęsie powoli delektował się najzwyczajniejszą przekąską w Europie, nadzwyczajnym rarytasem Azji.
"Wiesz" - powiedział w końcu gdy jego talerz był w połowie pusty - "To tak bardzo przypomina mi dom. Zwykle wieczorami z babcią siadaliśmy na werandzie naszego domu i przygotowywaliśmy przekąski dla reszty rodziny. Kiedy już podrosłem, ja głownie przygotowywałem jedzenia a ona zawsze patrzyła na mnie z dumą i mówiła, że jeszcze mi tylko piwa brakuje i wtedy można już żyć. A potem przynosiła kilka butelek z lodówki albo spiżarni i rozlewała do kufli ciemnożółty, gęsty płyn ozdobiony dwu centrymetrową pianą."
Oboje zapadliśmy w zadumę, on zastanawiał się zapewne czy jego babcia byłaby z niego dumna i dzisiaj, gdy siedzi na przedmiesciach Kuala Lumpur próbując odnaleźć się w gaszczu pytań o przyszłość. Ja, zastanawiałam się czy to czego nam brakuje, czy smaki i zapachy tak znane z domu, naprawdę są wdrukowane w nasze pojęcie o sobie czy po prostu to przyzwyczajenie kieruje nami i definiuje swoje jako te lepsze. 

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Postanowienia noworoczne

Kiedy dochodziła dwunasta na chwilę zamknęłam oczy, piasek pod stopami był chłodny, żar ogniska rozpalał czerwone już od alkoholu policzki, szum morza, ogłuszająca muzyka, ktoś głośno odliczał, ktoś krzyczał, ktoś tulił nowopoznanego przyjaciela, którego znał przecież całe życie. Tuż przed dwunastą, niebo rozbłysło milionem gwiazd, jak nasze serca milionem marzeń, próśb, żądań zaadresowanych do tego co przyjdzie, do tego co pojawi się na naszej drodze jak kamienie na ścieżce wyznaczające kierunek.
"Mam nadzieje że będziemy szczęśliwi w tym roku" - wyszeptałam i otworzyłam oczy. Niebo zamiast granatowej, przybrało złotą barwę, odchłań rozświetliły fajerwerki a my wpatrzeni w ten pokaz milczeliśmy przez chwilę. Potem życzyliśmy sobie najpiękniejszych wspomnień i najlepszych wrażeń.

W notesie mam jedną stronę z czerwonym napisem 2015. Pod nim 12 punktów, które mają za zadanie zdefiniować 12 miesiecy tego roku. Trzy zachowania, które mają przeobrazić giermka w rycerza. Niech zatem ten rok będzie rokiem wytrwałości w dążeniu do szczęścia. Bedzie rokiem autentyczności, odpowiedzialności i zadowolenia z życia.