Że ostatni wtorek byl niechciany i nudnawy? To chyba już nawet nie ostatni wtorek, bo ostatni byl przeciez 4 dni temu... no tak, czas pryknął...zniknął znaczy sie. Środa po ostatnim tamtym wtorku byla dniem wychodzenia ze strefy konfortu, przynajmniej jeżeli chodzi o komfort posiadania czasu, o ile w ogole można czas posiadać, jednak to chyba temat na zupełnie inne pisanie. W każdym razie czasu bylo mniej niż zwykle, chociaż zwykle bywa zawsze tyle samo, a zadań, jak zwykle w takich sytuacjach bywa, jakoś tak więcej.
Rano biuro, tak tak, tompa utca 20 wita mnie codzien z tym samym u(po)śpiechem, kiedy mialam już byc w biurze, a jeszcze mnie nie ma. Biuro niezmienione, wciąż to samo, te same ściany żółtawe, te same biurka białawe (bo białe to one byly jak je kupiono, teraz tylko białawe) chciałoby sie powiedzieć, że CI sami ludzie, tylko ze z tym to już troche większa gmatwanina, bo filozoficzne zostaje pytanie "czy jesteśmy tacy sami czy sie zmieniamy, a jeżeli sie zmieniamy na skutek doświadczeń życiowych to czy dalej jesteśmy tacy sami".. jak widać, wymaga to większej rozkminy.
Potem, tak wreszcie, po tak dlugim czasie zastanawiania sie, dumania, planowania itd. poszłam na aerobik :D No to zajeło troche czasu, nawet więcej niż troche bym powiedziala. Na szczęście pani trenerka, okazała się być bardzo komunikatywna, anglojęzyczna i w ogole sympatyczna. Odpowiedz na pytanie czy mogłam chodzić "Day after" znajdziecie w następnym rozdziale. W każdym razie bylo przemilo. I raz, i dwa, i "dasz rade, nie ociagaj się"...no to dałam rade.
Po fitnesiku trzeba było się jakoś do życia doprowadzić, więc ostatnie spotkanie z Lolo i kolacja w ... induskiej restauracji okazały się być receptą na sukces. Półtory godziny ćwiczeń, jedna kolacja i ... znow jestem w punkcie wyjścia. Nie powiem, bylo przyjemnie i w Fitnes clubie, i potem w Tandoori.
Żeby nie bylo, to jeszcze nie koniec wrażeń środowych, potem szybko do mieszkania bo o 10pm bylam umowiona z Cinusiem na skypa, no a przecież o 23:30 odjeżdzał moj autobus do Oradei z drugiego konca miasta. Tak więc cudem zarządzając czasem miałam i skypa, a i na autobus zdążyłam. Swoją drogą tuż przed odjazdem patrze stoi przede mną rosły koleś, trzyma w ręku teczke banku millenium. Myśle sobie, może gościu z Polski, myśle zagadam. No to zagadalam. Okazało się, że istotnie gościu jest z Polski. To sobie pomyslałam, że to miło że ktoś tym samym autobusem co ja jedzie. Patrze on jedzie do Oradei, myśle sobie... nieee to juz byloby za duzo. To znowu pytam w jakim celu jedzie do Oradei. on mi na to, że jest wiceprezydentem komitetu lokalnego AIESEC z Poznania i jedzien na konferencje do Oradei.
A ja na to..."niemożliwe". No to troche pogadaliśmy o tym i owym, wsiedliśmy do autobusu a tu sie okazało że pasażerowie sie poprzesiadali i na moim miejscu siedzi jakiś starszy jegomość, co gorsza nie mówi w ząb po angielsku, ale siedzi i już. Jak on tak, to my sobie znaleźliśmy z michałem wolne dwa miejsca i sobie usiedliśmy. Nie minęło jakieś 20 minut kiedy przyszła stewardessa i pyta dlaczego siedzimy na tym miejscu. Mówie, że siedzimy tutaj bo moje miejsce jest zajęte, i bylo zajęte zanim się na nie zdecydowałam usiąść.
I pomimo tego, że wszyscy jednogłoście, wielojęzycznie, międzykulturowo, jak jeden maż powiedzieliśmy że nam to nie przeszkadza, o 11:50pm musieliśmy wstać i sie przesiąś... cóż, czasami inaczej sie nie da. No to sie przesiedliśmy.
Przesiedliśmy sie i już jakoś tak wyszło, że było i późno, i spać sę chciało a minuty mijały, mijały, myśli o środowym zagmatwaniu i całym przyszłym kilkudniu odlatywały, odlatywały i układały się razem w jedną wielką niewiadomą pełną znakow zapytania, oczekiwań, planów, nadziei i... obudził mnie Michał op 3:30 mówiąc.
Hej, Ola wstawaj już jesteśmy w Oradei!
Jak to przeciez jest dopiero 3:30 a miała byc 4:30 - pytam
Zmiana czasu!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz