środa, 11 kwietnia 2018

Słowa odnowa

Słowa bywaja jak krople drążące skałę albo jak fale uderzające o brzeg rzeki, miarowe, wymowne, niegłośne ale słyszalne. Słowo do słowa dodane, tworzy słowotok, strumień myśli, idee, fantazje, anastazje.

Słowo upadłe przeobraża się w wodospad myśli, który uderzając o podłoge wydaje odgłos zbilżony do dźwięku pękającego szkła. Nie, nie będziemy się dzisiaj kłócić, to zrobiliśmy już wczoraj, przed południem, pamiętasz?

Słowo do słowa. Słowo od słowa. Słowa mają bieguny, jak magnes zbliżają ludzi, przełamują bariery, przyciągają przeciwieństwa, przecierają granice bytu, czasu, miejsca by tylko odwrócić się o sto osiemdziesiąt stopni i przewartościować znaczenia, wyrzucić te kwiaty przez otwarte okno wprost na zabieganych przechodni wpatrzonych w ekrany swoich telefonów. Zmienić "kocham" w "przecież nie mówiłem zupełnie serio, to taka figura retoryczna, postać mowy, zmowy przeciwko traktowaniu życia na serio, taka ucieczka w przenośnie, przeniesienie znaczenia z podmiotu w przedmiot. Miot? Tak, wiem, było ich wiele." Kłamca!

Słowo do słowa. Słowo do słowa. Tak pamiętam, pamiętam kiedy pijani szczęściem wierzyliśmy, że jedyne czego nam trzeba to skrawek Ziemi na własność, to poczucie jedności, to kolorowe płótna i tęcza, i te wszystkie nonsensy, moja skóra, twoje usta, moja gęsia skórka i krzyk, i śmiech wydobywający się prosto z brzucha, taki od ucha do ucha. Kłamczucha.

Nie, nie kłamię, po prostu nie mogę znieść rzeczywistości na serio. Lepiej odurzyć się marzeniami niż wódką. Zamknąć się z w wierzy z kości słoniowej, wyrzucić klucz i czekać na księcia, który ochoczo zaryzykuje życie by pokonać demony mieszkające tuż pod przyłubicą oblubienicy. Szkoda, że nie jest ona księżniczką a połowa królestwa to kawalerka i pódełko z pocztówkami z miejsc, w których chciałaby zamieszkać, ale boi się o zdrowie kota.

Słowo od słowa. Słowo od słowa. Mowa. Nowo-mowa. Słowa.

niedziela, 13 sierpnia 2017

Pocztówki z Birmy - praca

Kiedy rzeczywistość znów przeraża i brakuje Ci tchu w piersiach, weź głęboki wdech i powiedz sobie, że przecież masz całe życie przed sobą, a inni dzieci. I pewnie w tym problem.

Miało znowu być piękie, miał byc jasno określony cel na horyzoncie i kilka ścieżek do eldorado. Wyszło jak zwykle, czyli znowu mleko się rozlało i brakuje ścierki żeby wszysto posprzątać. Samotność doskwiera najbardziej w tłumie kiedy w domu zbudowanym na skale runął fundament.

Nie wiesz co robić? Ja też nie. 

wtorek, 8 sierpnia 2017

Życie w obrazkach

Spotkałam się dzisiaj na lunch z kolegą w Sharky's, jednej z lepszych knajp w mieście gdzie w kuchni używa się wyłącznie lokalnych produktów. Właściciel - Sharky - uciekł z Birmy po protestach w 1988 i zrządzeniem losu wylądował w Szwajcarii gdzie przez kilka lat doskonalił swoje umiejętności kulinarne. Ocieplenie politycznego klimatu zmotywowało go do powrotu do ojczyzny a smykałka do biznesu zaowocowała otworzeniem całkiem schludnej knajpki z europejskim jedzeniem przyrządzonym z rodzimych składników (zapewne brak dostępnych zagranicznych produków i ciągłe problemy z zaopatrzeniem jangońskich sklepów również odegrały tu swoja rolę).

Zamówiłam sałatkę z pieczoną dynią, fetą i orzechami. Zrobiłam jej zdjęcie i opublikowałam je na instagramie zanim zaczęłam jeść. Na szczęście nie była to zupa albo gorące drugie danie, wtedy głupio byłoby szukać idealnego ujęcia. W drodze na lotnisko sprawdziłam jak się mają moi znajomi przeglądając ich zdjęcia na Facebooku albo Insta. Jedzą dobrze i podróżują, więc chyba wszystko w porządku. Po przyjeździe rozbolał mnie brzuch, tutejsze taksówki zawsze wywołują u mnie nudności. Puszki koli, którą wypiłam żeby przeczyścić zawartość żołądka już nie opublikuję.

Zaczełam się zasanawiać jak bardzo mijamy się z prawdą o życiu przeżywając je w obrazkach.

Sałatka z pieczoną dynią, fetą, orzechami i z czym jeszcze kucharz miał pod ręką

piątek, 4 sierpnia 2017

Przegląd Prasy - Pocztówki z Birmy

Od kilku tygodni międzynarodowa prasa podjęła temat Birmy. Zaczęło się od odwołania szefowej misji ONZ w Birmie na skutek zaniedbań i braku stanowczości w relacjach z rządem. Potem na wokandę trafiła ustawa D-66 dotycząca zakresu dozwolonej krytyki w mediach przewidująca karę do 3 lat więzienia za zniesławienie. Niestety, demokratyczny rząd nie zdecydował się zmienić prawa w pełnym zakresie co wywołało fale krytyki. I jeszcze ultra prawicowi mnisi wyszli na ulice domagając się "oczyszczenia" Birmy z nie-buddystów, a w jednej z dumnych, stuprocentowo buddyjskich, wiosek zburzono dom artysty bo mieszkańcom wydawało się, że to meczet.  Walczące o autonomię mniejszości nazywa się rebeliantami, odmawia się im praw obywatelskich więc chyba można nazwać ich po swojsku - gorszego sortu.

Czasem zastanawiam się jak daleko musiałabym wyjechać żeby czytając wiadomości nie czuć się jak w domu.



-----------------------------------------------------------------------------

źródła:
https://www.irrawaddy.com/news/burma/activists-deem-amendments-article-66d-ineffective.html
http://www.bbc.com/news/world-asia-40256083
https://www.irrawaddy.com/news/burma/religion-minister-rejects-nationalists-criticism-intends-purify-buddhism-myanmar.html
http://frontiermyanmar.net/en/angry-mob-forces-destruction-of-home-in-kyaukpadaung-after-mosque-rumours

środa, 2 sierpnia 2017

Codzienność w trzecim świecie - Pocztowki z Birmy

Zadziwia mnie czasem to jak bardzo potrafię zamknąć w mojej przestrzeni codzienności Umościć się w bąblu oderwanym od otaczającej mnie rzeczywistości. Wstaję rano, pijąc kawę sprawdzam wiadomości, rzucam okiem na plan dnia i pogodę za oknem. Potem idę do pracy, jem lunch i przegryzam jakieś sezonowe owoce.  Wracajac do domu zachaczam o sklep i stoisko z warzywami. Potem przebieram się i idę na siłownie, a wracając do domu czasem kupię butelkę wina by napić się lampkę czytając wieczorem.

Czasem obawiam się, że jedyne czym moje życie różniłoby się gdybym zamiast w Rangonie mieszkała w Warszawie to pogodą i może ilością czasu spędzonego dojeżdżając do pracy. Tutaj spaceruje 10 minut. 

A przecież od dziesięciu miesięcy mieszkam w Birmie. Kraju tak odległym czaso-przestrzeniowo. Kraju, gdzie 1.7miliona dzieci pracuje nielegalnie, bo ich rodziców nie stać na szkołę, gdzie heroina dodawana jest do pensji pracownikom kopalnii jadeitu szukającym zielonego złota po 16 godzin dziennie, oraz kraju, gdzie kolejny dziennikarz właśnie trafił do więzienia za raport na temat łamania praw człowieka przez birmańską armię na terenach zamieszkiwanych przez Rohingya. 

wtorek, 1 sierpnia 2017

Polka na obczyźnie

Od siedmiu lat mieszkam za granicą. To prawie jedna czwarta mojego życia i większość dorosłości. Nie uważam się za typową Polkę, nie wiodę typowo polskiego życia (nawet nigdy nie spędziłam urlopu remontując mieszkanie chociaż wiem jak naprawić cieknący kran i skręcić meble). Mój obraz Polski to wspomnienia z dzieciństwa i coroczne świateczne wizyty u babci. I choć staram się być na bieżąco z wydarzeniami w domu, choć śledzę wiadomości i przeglądam fakty, czasem tak trudno odnieść mi się do wojny polsko - polskiej nad Wisłą. Z jednej strony czuję ogromną dumę widząc ludzi na ulicach zaangażowanych w walkę o fundamentalne prawa, z drugiej wstyd mi gdy muszę tłumaczyć dlaczego wciąż o te prawa trzeba nam się spierać. Jakby Polska i protest były powiązane niewidzialną nicią.

Jednak nie uchylam się, protestuje. Często prawie w pojedynkę, na różnych końcach świata zapalam świeczki, przyczepiam transparenty albo rozkładam parasolkę. Wiem, że mój protest jest niewidzialny, że usłyszy o nim jedynie skłócona Polonia i wyedukuje mnie mówiąc, że tracę czas. Starsi panowie powiedzą mi, że może gdybym mieszkała w Berlinie albo w Nowym Jorku to coś by to nawet znaczyło, ale że jestem w Rangunie lub Kuala Lumpur, to tylko zawracam głowę.

Pamiętam, kiedy przyleciałam do Birmy w czasie drugich niezależnych, i pierwszych uznanych przez hunte, wyborów w 2014. Pamiętam tłumy na ulicach świętujące fakt, że po piećdziesięcu latach autorytarnych rządów generałów, wreszcie społeczeństwo mogło samodecydować. Pamiętam też gdy euforia mineła i nowy rząd napotkał pierwsze słowa krytyki. Pamiętam ludzi, którzy pomimo niezadowolenia cieszyli się z prawa do krytykowania władzy. Może moje protesty są niewidzialne, jednak głęboko wierzę, że nie protestujemy tylko po to żeby kogoś przekonać do naszych racji, ale przede wszystkim, żeby wyrazić swój sprzeciw przeciwko działaniom godzącym w nasze wartości. I choć może i Rangun, i Kuala Lumpur są na drugim końcu świata, to wierzę, że nasz protest nie jest zupełnie nieistotny.

Dlatego dzisiaj również protestuję, jak zwykle z daleka, w pojedynkę i zapewnie bez rozdźwięku, przeciwko zabieraniu nam Chopina i ubierania go w jedynie-słuszny biało-czerwony frak z metką Polska dla Polaków. Przeciwko wygładzaniu niedoskonałości historii i zabieraniu nam prawa do nauki na naszych błędach. Wreszcie, przeciwko dzieleniu nas na prawych i prawszych, godnych i (nie/po)godnych do uczczenia minutą ciszy bohaterów godziny W. 

niedziela, 12 lutego 2017

Teheran

Chociaż wciąż walczę z liniami lotniczymi, właśnie kupuje bilet do Teheranu na kwiecień 2017. Mam zamiar w Iranie spędzić dziesięć dni tej wiosny i chociaż wszyscy, którzy mieli ze mną jechać, w końcu zdecydowali sie zostać w domu, lece na podbój Persji.

Iran zawsze mnie fascynował, irańska kuchnia jest jedną z moich ulubionych a kultura wciąż mnie onieśmiela. To będzie moja trzecia samotna podróż i mam nadzieję, że będzie zupełnie magnicznie. Obiecuję pisać i robić masę zdjęć, mam nadzieję mieć internet i wiele szczęścia.

Tymczasem, AirAsia złapała robaka:

czwartek, 7 kwietnia 2016

Kambodzanka - choroby

Są zagranice gdzie w chorobie można polegać na świetnej opiece medycznej, są też takie, gdzie strach chorować. Niestety, Kambodża w ogromnej mierze należy do drugich. W Kambodży nawet Kambodżanie wolą nie chorować i jeśli stać ich na wyjazd, lecą do Bangkoku, Singapuru albo nawet do Wietnamu, który nie słynie z turystyki medycznej.

Publiczna opieka zdrowotna, choć istnieje w teorii, w praktyce oznacza często większe ryzyko komplikacji i zachorowań związanych z brakiem higieny niż pomocy ze strony medyków. W Phnom Penh jest co prawda kilka klinik, znajduje się tutaj nawet renomowana klinka International SOS jednak opinia o niej jest niezwykle wątpliwa. Wszystkiemu winna przytłaczająca skala korupcji, która odcisnęła piętno również w sferze medycznej gdzie prawie każdy, również z kupionym dyplomem, może założyć własną klinikę czy nawet szpital.

Szpitale i kliniki - tylko w sprawach nagłych i poważnych

Jeśli chodzi o szpitale, godny polecenia jest jedynie Royal Rattanak - szpital w Phnom Penh założony przez inwestorów z Bangkoku oferujący standardowa opiekę medyczną przez dość dobrze wyszkolony personel (wielu lekarzy i pielęgniarzy skończyło studia za granicą) oraz posiadający wystarczające zaplecze medyczne. Niestety, w związku z prawie brakiem konkurencji, ceny porażają. Za dzień w szpitalu od 600 do 1000usd w zależności od przyczyny, dodatkowo osobna sala w szpitalu 190usd za dobę. Warto sprawdzić na jaką kwotę nasz ubezpieczyciel pokrywa koszty leczenia. Dla porównania samolot do Bangkoku, Kuala Lumpur czy Singapuru kupiony od ręki kosztuje nie więcej niż 100usd.

Apteki - bez recepty ale też bez porady specjalisty:

W Kambodży są dwa rodzaje aptek, pierwsze "khmerskie" są tanie i leki pochodzą głównie z krajów Azji. Wyglądają bardziej jak stragany, często pozbawione są drzwi i klimatyzacji, nie ma tam lodówek do przechowywania leków wymagających specjalnej, niskiej temperatury. Rzadko kiedy farmaceuta mówi płynnie po angielsku, jednak z mojego doświadczenia jeśli przyniesiemy konkretny lek albo przetłumaczymy na khmerski nasz problem (używając google translatora) jesteśmy na dobrej drodze do celu. Przy głównych ulicach miasta, często zdarza się, że chociaż jedna osoba mówi po angielsku więc zawsze wybieram aptekę z ulicy 63 czy 51. Polecam starszych, bardziej doświadczonych fachowców, którzy z biegiem lat, niezależnie od jakości dyplomu, zdobyli praktyczną wiedzę nt. medykamentów.

Jednak, jeśli potrzebujemy leku, który wymaga przechowywania w lodówce lub po prostu nie chcemy ryzykować, zawsze możemy udać się do jednej z "zachodnich" aptek. Do wyboru mamy kilka sieci od u-pharm (największej) poprzez western pharmacy po guardiana. Wszystkie te apteki wyposażonej są również w działy z kosmetykami i produktami związanymi ze zdrowym trybem życia. Apteki są klimatyzowane a wewnątrz wyglądają zupełnie podobnie do znajomych, polskich sieci. Farmaceuci mówią po angielsku, jednak nie zawsze przekłada się to na ich znajomość produktów, szczególnie gdy są młodzi. Już kilka razy kupiłam bardzo drogie, importowane leki, które okazały się być niewypałem ponieważ farmaceutka nie znała różnicy np. pomiędzy jednymi a drugimi kroplami do oczu a jej głównym argumentem było to, że są sprowadzane z Ameryki.

Najlepiej zatem, zanim udamy się do apteki, skonsultować ze znajomym lekarzem z Polski jakie substancje aktywne są nam potrzebne i sprawdzić czy to co podaje nam farmaceuta mieści się jakość w ramach naszych oczekiwań.

Trzeba sobie jakoś radzić:

Pomimo tego, że oficjalnie większość leków sprzedawanych jest na receptę, zarówno w khmerskich jak i zachodnich aptekach, bez problemu dostaniemy wszystkie, nawet ograniczone receptami leki. Wiele produktów medycznych dostępnych jest również w sklepach wielobranżowych a leki przeciwbólowe nawet na stacjach benzynowych. Dlatego, biorąc pełną odpowiedzialność za swoje zdrowie, przy mniejszych infekcjach, zatruciach lub urazach, warto sprawdzić jakie środki są nam potrzebne i samemu zdecydować co kupić i jak dawkować. W przypadkach poważniejszych urazów, jeśli jesteśmy w stanie wyjechać, lepiej udać się za granicę do Tajlandii, Malezji czy Singapuru gdzie opieka medyczna jest na najwyższym, światowym poziomie. Dodatkowo, niektóre biura ubezpieczeniowe mają w swojej ofercie ewakuacje i transport do szpitala, co szczególnie w Kambodży wydaje się być zasadne.


A najlepiej, po prostu nie chorować.... 

niedziela, 20 marca 2016

Kambodżanka - zakupy

Już ponad miesiąc odkąd przyleciałam do Kambodży. W tym czasie zdążyłam się trochę otrzaskać z lokalną rzeczywistością, wiem jak używać mapy w telefonie żeby przedostać się do najważniejszych punktów miasta, mam też pojęcie ile powinny zabrać i kosztować najprostsze czynności. Zrobienie zakupów to jedno z podstawowych sprawunków i że powoli zaczynam się czuć coraz bardziej miejscowa to wiem też gdzie, co i za ile należy kupić.

Ze względu na wielogodzinną pracę, zakupy to głównie moje weekendowe zajęcie. Nie jest to jednak sprawa aż tak prosta jakby się wydawało.

Centrum Handlowe
W Phnom Penh jest tylko jeden supermarket, do jakich przyzwyczailiśmy się żyjąc... wszędzie. Aeon Big to miejsce nie tylko zakupów ale przede wszystkim spotkań. Można tam znaleźć zachodnie marki produktów, zjeść w knajpce, napić się kawy od Glorii Jeans, czy wstąpić do Tous les Jours po świeże bagietki. Są też butiki z butami, kilka sklepów z odzieżą, jest nawet lodowisko i sklep z zabawkami. Supermarket ma trzy piętra i zdecydowanie nie są to Warszawskie Tarasy, jednak jak się nie ma co się lubi... Jednakże zakupy tam robi się raczej z konieczności, jeżeli nie uda się znaleźć niezbędnych produktów w innych, tańszych i bardziej dostępnych miejscach.



Market 
Większość zakupów w tygodniu robię po prostu w marketach. W PP jest kilka sieci małych sklepików osiedlowych, które wbrew pozorom są dobrze zaopatrzone. Trochę większy i bardziej zachodni to Thai Huot w którym można znaleźć i produkty żywnościowe i kosmetyki a także garnki i kubki, troszeczkę droższy od wiekszego Lucky, jednak ze względu na lokalizacje, zdecydowanie mój priorytet.

Targowisko
Jednak najbardziej intensywnym doświadczeniem kulturalno - zakupowym, jest oczywiście wizyta na targu. Bazarów w Phnom Penh jest mnóstwo, średnio jeden na każdą dzielnicę. Największy nazywa się Russian Market i pomimo tego, że wielokrotnie pytałam, wciąż nikt nie odpowiedział mi na pytanie co Rosjanie mają wspólnego z targowiskiem. Jednakże jest on w samym sercu miasta i dodatkowo można kupić tam dość dużo pamiątek, ręcznie robionej biżuterii czy galanterii.

Ponieważ produkty codziennego użytku na dzielnicowym targowisku są tak samo dostępne jak te na największej hali Russian Market, z wygody wybieram dzielnicowy targ na BKK1, na przeciwko szkoły zaraz obok mojego mieszkania. Targ otaczają parkingi motocykli gdzie za jedyne 500KHR czyli 0.12 usd mozna zostawić maszynę i na dobrze rozkoszować się tym, co bazar oferuje. Mur targu zbudowany jest głównie z blachy falistej wielu małych straganów tworzących zewnętrzny plaster oddzielający parking od strefy handlu. W środku, pod ogromnym namiotem znajdują się sektory targu z różnym zabudowaniem w zależności od charakteru pracy. Na ogromnych ławach oddzielonych dyktą wykładają swoje produkty handlarze i handlarki spożywczy, sekcja owoców miesza się z mięsem i rybami oraz graniczy z otwartą jadłodajnią. Obok garkuchni znajdują się salony piękności gdzie za kilka dolarów można obstrzyc włosy i zrobić paznokcie. Dalej są ubrania i środki czystości które znów przechodzą w produkty spożywcze stałe, jak ryż czy makaron i znów owoce, mięso i ryby.

Targ tętni swoim życiem i zawsze jest tam tłoczno, jednak po doświadczeniach z Azji Środkowej brakuje organizacji i przede wszystkim dbania o higienę. Surowe mięso otaczają kłęby kurzu i chmary insektów, po podłodze leją się nieznanego pochodzenia płyny. Warzywa są o połowę tańsze niż w warzywniaku, jednak odór szczególnie po południu jest dość zniechęcający, często powoduje odruch wymiotny więc dla mnie targ to raczej konieczność. Do tej pory kupowałam jedynie warzywa i owoce przede wszystkim jeśli nie mogłam znaleźć ich na  i oczywiście są one świeże i smaczne, jednakże jeśli muszę przejść przez aleje z mięsem, to często wolę po prostu zajść do sklepu za rogiem i kupić je w bezpiecznym, czystym i sprawdzonym miejscu.

Dodatkowym utrudnieniem są również żebrzące dzieci co chwilę trącające nas przed wejściem na targ jednak w brew pozorom sprzedawcy są nadwyraz uczciwi i nawet na samym początku, kiedy wciąż miałam problem z przelicznikiem rieli na dolary zawsze bardzo sprawiedliwie odliczali mi resztę. Po kilku razach na tym samym straganie sprzedawcy nabierają też odwagi i poczucia obowiązku względem klienta więc zdarzyło mi się już, że handlarz usilnie przekonywał mnie do kupna mango i jakoś nie koniecznie namawiał na ananasy co jak mi powiedziano miało sugerować że mango są świeże a ananasy niekoniecznie.



Super Dyskont
Słyszałam też o dyskoncie, jedynym w mieście australijskim odpowiedniku Lidla, jednak sklep o chwytliwej nazwie Super Duper znajduje się dość daleko a jego asortyment nie jest większy niż minimarketu, dlatego ze względu na niewielką ilość zakupów jeszcze nie zdążyłam się wybrać do raju vegemite i schabu.

To może koszyk:
Dodatkową opcją jeśli chodzi o świeże warzywa i owoce jest również koszyk warzyw od Discovery Farm w dwóch rozmiarach dostarczany do drzwi klienta w dowolnej częstotliwości. Produkty pochodzą z organicznej i pro-społecznej farmy założonej przez wolontariuszy jednej z organizacji pozarządowej i pomimo wyższej ceny niż np. w warzywniaku zdecydowanie warto rozważyć koszyki szczególnie gdy brak czasu na zakupy a i rodzina większa. Dla mnie niestety nawet mały koszyk jest zbyt duży więc zakupy robię codziennie/ co drugi dzień na rogu w Nature Garden.

Sklep na rogu:
Minimart Kiwi albo Lama to narożne sklepy z bardzo podstawowymi produktami, głównie napojami i pół przetworzoną żywnością. Znajdzie się w nich puszka piwa czy coli ale już mąki na naleśniki możnaby szukać ze świecą. W asortymencie od żywności do środków higieny przez zabawki i zapalniczki jednak do tej pory bardziej traktowałam je jako ostatnią szansę ponieważ są otwarte nieco dłużej niż inne sklepy jednak z góry wiadomo że nawet podstawowych zakupów się tam nie zrobi.

Niezależnie od miejsca, wybierając się na zakupy w Phnom Penh warto spojrzeć na zegarek ponieważ sklepy otwierają się najwcześniej o ósmej i zamykają najpóźniej o 10 (Aeon Big w dni tygodnia). Na szczęście bary, restauracje czy stragany z jedzeniem otwarte są do późna więc w najgorszym wypadku gdy nie uda nam się zrobić zakupów, na kolacje za niewielkie pieniądze można po prostu wyjść na miasto. 

niedziela, 28 lutego 2016

Kambodżanka - transport prawie publiczny

Jedną z pierwszych rzeczy jakie zauważyłam w Kambodży był brak transportu publicznego. Większość metropolii w Azji Południowa Wschodniej (Bangkok, Kuala Lumpur, Jakarta) ma albo do dyspozycji metro albo dość zorganizową sieć autobusów. Niestety w Phnom Penh jak na razie Ministerstwo transportu przede wszystkim zajmuje się budową dróg i łączeniem miejscowości nie zaś organizowaniem publicznego, łatwo dostępnego środka komunikacji dla mieszkańców. Z drugiej strony potrzeba łatwego i taniego przemieszczania została w pewnym sensie zaspokojona przez różne formy prywatnego biznesu. Mamy do dyspozycji taksówki, autoriksze, riksze a nawet motor taksi oraz oczywiście wiele firm oferujących prywatnego kierowcę czy wynajem samochodu albo motoru na godziny, dni, miesiące.

Taksówki:

Najbardziej zachodnia opcja używana głównie przez obcokrajowców szczególnie przyjeżdżających do Kuala Lumpur w sprawach biznesowych lub tych zostających w wielogwiazdkowych hotelach. Kierowcy w ogromnej mierze mówią po angielsku. Cenę należy negocjować przed wejściem do samochodu ponieważ większość z nich wciąż nie ma licznika. W związku z małą popularnością taksówek wśród mieszkańców Phnom Penh, taksówki trzeba zamawiać przez operatora i najlepiej poprosić o to recepcjonistę hotelu, biurowca czy restauracji.
Kierowcy są uprzejmi a samochody czyste i z klimatyzacją, z resztą płacimy im za to. Cena przejazdu może być nawet dwa razy większa od tuk tuka.

Auto Riksza - Tuk Tuk albo Remok:
Chyba najbardziej popularny sposób poruszania się po mieście gdy nie mamy własnego motoru to tuk-tuk. Nazwa pochodzi od autorikszy, trzy kołowego pojazdu lub motoru z przyczepą, również popularnego w Tajlandii. Lokalnie nazywa się go remokiem i podobno Kambodżanie nie lubią gdy na ich trzykołówki mówimy Tuk Tuk, jednak nigdy nie spotkałam się z żadnymi uwagami na ten temat.
Tuk Tuka złapać jest łatwo, dość często wystarczy tylko wyjść na ulice a polujący na pasażerów kierowcy sami do nas zagadają. Cenę oczywiście należy negocjować najlepiej mówiąc, że już tam byliśmy i zawsze tyle płacimy. W obrębie miasta w dzień, tuk tuk nie powinien kosztować więcej niż 5 dolarów, gdy nie przejeżdzamy mostu to maksymalnie 3 dolary. Najlepiej zapytać w sklepie czy knajpie ile powinna kosztować nas jazda z punku A do B i targować się z kierowcą do skutku.
Niestety, kierowcy słabo mówią po angielsku i często nie znają mniejszych ulic miasta zatem podstawą jest telefon z GPSem i znajomość "prawo, lewo, stój".
Dodatkowo, ze względu na swoją popularność wśród turystów, tuk tuki stały się również  popularne wśród złodziei na motocyklach, którzy specjalizują się w wyrywaniu toreb/plecaków klientom auto rikszy. Aby nie paść ofiarom złodzieja, należy trzymać przed sobą a najlepiej na ramieniu torby a pieniądze za przejaz mieć wyliczone. Dodatkowo, wybierać można tuk tuki z metalową siatką albo jakąś inną osłoną pasażerów ochraniającą i nas i nasze pakunki.

Moto Taksi:
Szczególnie kiedy zależy nam na szybkości i ominięciu korków, możemy skorzystać z moto taksi czyli motora który przewiezie nas w wybrane miejsce. Podobnie jak w przypadku tuk - tuka, wystarczy przejść 100 metrów ulicą i możemy być pewni że jakiś kierowca motoru zagai do nas z pytaniem czy nie potrzebujemy podwózki. Niestety ze względu na bardzo dorywczy charakter pracy, kierowcy rzadko znają więcej niż oczywiste punkty miasta zatem albo wiemy sami albo jedziemy z mapą.
Jeśli mamy zamiar dłużej zostać zdecydowanie warto zaopatrzyć się w kask ponieważ żaden z kierowców motor taksi nie ma dodatkowego kasku dla klientów a wypadki na drogach są raczej popularne.
Cenowo, motor taksi klasyfikuje się na spodzie drabiny kosztów. Nawet za przejazd przez rzekę z Bulowaru Rosyjskiego pod Pałac Królewski bez większego targowania zapłaci się 3 dolary.

Cylko - riksze:
Ostatnią możliwościa transportu publicznego w Phnom Penh są urocze cyklo czyli rowery z zamontowanym siedzeniem z przodu dla klientów. Popularne szczególnie w samy centrum i w okolicach turystycznych dostarczają wiele radości dorosłym i dzieciom jednak nie ma co liczyć na dłuższą jazdę ani nie polecałabym jazdy przez zatłoczone większe ulice ze względu i na bezpieczeństwo podróżnych, i na komfort. Ulice w Phnom Penh są bardzo zanieczyszczone i zamiast powietrza wdycha się spaliny więc im szybciej uda nam się wyjechać z zatłoczonych miejskich ulic tym lepiej. Cyklo są zbyt duże by ominąć korki więc lepiej zdecydować się na przejażdżkę wzdłuż rzeki czy po jednym z miejskich parków.
Cenowo, cyklo, nas nie rozpieszczają, jednak ze względu na swój czar, warto przynajmniej raz się przejechać.


Wynajem:
Gdy zależy nam na niezależności i czujemy się na siłach podróżować na własną rękę w gąszczu kambodżańskich ulic, do dyspozycji mamy wynajem motorów czy skuterów na dzień, tydzień lub miesiąc. Koszt motora/skutera waha się od 6-7usd na dzień albo 20 - 25 usd na tydzień, za miesiąc jazdy powinniśmy zapłacić 60-70 usd. Najczęściej musimy się liczyć z dodatkowymi kosztami depozytu oraz sami zapłacić za paliwo. Część firm wynajmuje również kaski.
Wynajem samochodów również nie stanowi problemu i przy dobrych wiatrach możemy cieszyć się z niezależności na drogach już za niecałe 9dolarów dziennie. Wynajmując samochód musimy się jednak liczyć ze stresem na drogach i kolejnymi kontrolami policji mającej na celu otrzymanie kilku dolarów na piwo po służbie.

Podsumowując, pomimo braku najbardziej typowych środków transportu publicznego, każdy turysta czy mieszkaniec Phnom Penh bez problemu jest w stanie przedostać się przez miasto. W zależności od preferencji i zasobności portfela mamy kilka możliwości wyboru przynajmniej do czasu gdy Phnom Penh upora się z bardziej palącymi problemami i zacznie inwestować w sieć autobusów czy metro.