niedziela, 28 lutego 2016

Kambodżanka - transport prawie publiczny

Jedną z pierwszych rzeczy jakie zauważyłam w Kambodży był brak transportu publicznego. Większość metropolii w Azji Południowa Wschodniej (Bangkok, Kuala Lumpur, Jakarta) ma albo do dyspozycji metro albo dość zorganizową sieć autobusów. Niestety w Phnom Penh jak na razie Ministerstwo transportu przede wszystkim zajmuje się budową dróg i łączeniem miejscowości nie zaś organizowaniem publicznego, łatwo dostępnego środka komunikacji dla mieszkańców. Z drugiej strony potrzeba łatwego i taniego przemieszczania została w pewnym sensie zaspokojona przez różne formy prywatnego biznesu. Mamy do dyspozycji taksówki, autoriksze, riksze a nawet motor taksi oraz oczywiście wiele firm oferujących prywatnego kierowcę czy wynajem samochodu albo motoru na godziny, dni, miesiące.

Taksówki:

Najbardziej zachodnia opcja używana głównie przez obcokrajowców szczególnie przyjeżdżających do Kuala Lumpur w sprawach biznesowych lub tych zostających w wielogwiazdkowych hotelach. Kierowcy w ogromnej mierze mówią po angielsku. Cenę należy negocjować przed wejściem do samochodu ponieważ większość z nich wciąż nie ma licznika. W związku z małą popularnością taksówek wśród mieszkańców Phnom Penh, taksówki trzeba zamawiać przez operatora i najlepiej poprosić o to recepcjonistę hotelu, biurowca czy restauracji.
Kierowcy są uprzejmi a samochody czyste i z klimatyzacją, z resztą płacimy im za to. Cena przejazdu może być nawet dwa razy większa od tuk tuka.

Auto Riksza - Tuk Tuk albo Remok:
Chyba najbardziej popularny sposób poruszania się po mieście gdy nie mamy własnego motoru to tuk-tuk. Nazwa pochodzi od autorikszy, trzy kołowego pojazdu lub motoru z przyczepą, również popularnego w Tajlandii. Lokalnie nazywa się go remokiem i podobno Kambodżanie nie lubią gdy na ich trzykołówki mówimy Tuk Tuk, jednak nigdy nie spotkałam się z żadnymi uwagami na ten temat.
Tuk Tuka złapać jest łatwo, dość często wystarczy tylko wyjść na ulice a polujący na pasażerów kierowcy sami do nas zagadają. Cenę oczywiście należy negocjować najlepiej mówiąc, że już tam byliśmy i zawsze tyle płacimy. W obrębie miasta w dzień, tuk tuk nie powinien kosztować więcej niż 5 dolarów, gdy nie przejeżdzamy mostu to maksymalnie 3 dolary. Najlepiej zapytać w sklepie czy knajpie ile powinna kosztować nas jazda z punku A do B i targować się z kierowcą do skutku.
Niestety, kierowcy słabo mówią po angielsku i często nie znają mniejszych ulic miasta zatem podstawą jest telefon z GPSem i znajomość "prawo, lewo, stój".
Dodatkowo, ze względu na swoją popularność wśród turystów, tuk tuki stały się również  popularne wśród złodziei na motocyklach, którzy specjalizują się w wyrywaniu toreb/plecaków klientom auto rikszy. Aby nie paść ofiarom złodzieja, należy trzymać przed sobą a najlepiej na ramieniu torby a pieniądze za przejaz mieć wyliczone. Dodatkowo, wybierać można tuk tuki z metalową siatką albo jakąś inną osłoną pasażerów ochraniającą i nas i nasze pakunki.

Moto Taksi:
Szczególnie kiedy zależy nam na szybkości i ominięciu korków, możemy skorzystać z moto taksi czyli motora który przewiezie nas w wybrane miejsce. Podobnie jak w przypadku tuk - tuka, wystarczy przejść 100 metrów ulicą i możemy być pewni że jakiś kierowca motoru zagai do nas z pytaniem czy nie potrzebujemy podwózki. Niestety ze względu na bardzo dorywczy charakter pracy, kierowcy rzadko znają więcej niż oczywiste punkty miasta zatem albo wiemy sami albo jedziemy z mapą.
Jeśli mamy zamiar dłużej zostać zdecydowanie warto zaopatrzyć się w kask ponieważ żaden z kierowców motor taksi nie ma dodatkowego kasku dla klientów a wypadki na drogach są raczej popularne.
Cenowo, motor taksi klasyfikuje się na spodzie drabiny kosztów. Nawet za przejazd przez rzekę z Bulowaru Rosyjskiego pod Pałac Królewski bez większego targowania zapłaci się 3 dolary.

Cylko - riksze:
Ostatnią możliwościa transportu publicznego w Phnom Penh są urocze cyklo czyli rowery z zamontowanym siedzeniem z przodu dla klientów. Popularne szczególnie w samy centrum i w okolicach turystycznych dostarczają wiele radości dorosłym i dzieciom jednak nie ma co liczyć na dłuższą jazdę ani nie polecałabym jazdy przez zatłoczone większe ulice ze względu i na bezpieczeństwo podróżnych, i na komfort. Ulice w Phnom Penh są bardzo zanieczyszczone i zamiast powietrza wdycha się spaliny więc im szybciej uda nam się wyjechać z zatłoczonych miejskich ulic tym lepiej. Cyklo są zbyt duże by ominąć korki więc lepiej zdecydować się na przejażdżkę wzdłuż rzeki czy po jednym z miejskich parków.
Cenowo, cyklo, nas nie rozpieszczają, jednak ze względu na swój czar, warto przynajmniej raz się przejechać.


Wynajem:
Gdy zależy nam na niezależności i czujemy się na siłach podróżować na własną rękę w gąszczu kambodżańskich ulic, do dyspozycji mamy wynajem motorów czy skuterów na dzień, tydzień lub miesiąc. Koszt motora/skutera waha się od 6-7usd na dzień albo 20 - 25 usd na tydzień, za miesiąc jazdy powinniśmy zapłacić 60-70 usd. Najczęściej musimy się liczyć z dodatkowymi kosztami depozytu oraz sami zapłacić za paliwo. Część firm wynajmuje również kaski.
Wynajem samochodów również nie stanowi problemu i przy dobrych wiatrach możemy cieszyć się z niezależności na drogach już za niecałe 9dolarów dziennie. Wynajmując samochód musimy się jednak liczyć ze stresem na drogach i kolejnymi kontrolami policji mającej na celu otrzymanie kilku dolarów na piwo po służbie.

Podsumowując, pomimo braku najbardziej typowych środków transportu publicznego, każdy turysta czy mieszkaniec Phnom Penh bez problemu jest w stanie przedostać się przez miasto. W zależności od preferencji i zasobności portfela mamy kilka możliwości wyboru przynajmniej do czasu gdy Phnom Penh upora się z bardziej palącymi problemami i zacznie inwestować w sieć autobusów czy metro. 

wtorek, 23 lutego 2016

Kambozanka, dzień ósmy - pieniądze

Jest wiele powodów dla których lubie Kambodże, ma przykład codziennie się czegoś nowego uczę. Niby takie błahe sprawy, a jednak. Płacenie za posiłek w Kambodży moze być zadaniem dość skomplikowanym jak sie dzisiaj okazało.

Zacznijmy od tego że w Kambodży oficjalnie funkcjonują dwie waluty: kambodżański riel i dolar amerykański. Wydawałoby się to dość nielogiczne, a jednak wytłumaczenie takiego stanu rzeczy jest bardzo praktyczne, albo przynajmniej było kiedy ów metodę wprowadzano. W czasie reżimu Czerwonych Khmerów w Kambodży w ogóle nie było polityki monetarnej czyli najprościej mówiąc nie było waluty. Khmerowie chcieli zapobiedz kapitalizmowi a że symbolem kapitalizmu jest pieniądz, więc wycofano pieniądze. 

Oczywiście nie przyniosło to dobrobytu, ale o tym później. Kiedy wreszcie społeczność międzynarodowa obudziła się z letargu i przy pomocy sąsiadów król obalił Khmerów, straumatyzowani ludzie musieli na nowo przyzwyczaić się do życia w kapitalizmie, niestety wiara w państwo i zaufanie do jego insygnii (również waluty) równała się zeru.  Dodatkowo ONZ w pierwszych latach wzmożonej pomocy humanitarnej i gospodarczej wpompowała miliony dolarów na rynek i zamiast przyzwyczajać społeczeństwo do riela, dała ludziom możliwość operowania w bezpiecznej, międzynarodowej walucie. 

Sytuacja utrzymuje się od ponad 35 lat i nie ma zbytnio szans na poprawę. Obecnie riel jest używane jedynie jako reszta dla jednodolarówek czyli przede wszytkim w czasie posiłków i drobnych zakupów. 

Poszliśmy na lunch więc do zapłacenia było niewiele. Na osobę około 6 dollarów jednak do dyspozycji mamy dwie waluty, czasem różny kurs i kilka rodzajów banknotów. Jeden dolar to 4000 albo 4100 rieli. Zatem albo 24000 albo 24600 rieli lub cokolwiek pomiędzy np 5 dolarów i 4100 rieli. Sprawę dodatkowo komplikują same riele bo nie dość ze banknot 10000 i 1000 wyglądają bardzo podobnie to jeszcze w obiegu są stare i nowe riele które na odmianę różnią sie od siebie znacząco. Mamy zatem nowe, pomarańczowe setki jak i stare zielonkawe a także nowe i stare 1000 tyle że starych tysięcy sa dwa rodzaje co daje 3 różne banknoty o tym samym nominale. 

Podobno po dwóch tygodniach powinnam przywyknąć, jak na razie czesto wykładam ci mam w portfelu i prozę o pomoc. 

Poniżej 3 różne 1000 banknoty. 

niedziela, 21 lutego 2016

Ja Kambodżanka o Polsce.

Nazywam się Ola. Mam 26 lat i z wykształcenia jestem psycholożką. Odkąd pamiętam w wolnym czasie staram się naprawiać świat. Nie, nie jestem żadnym mężem stanu, w ogóle to jestem kobietą i nawet nie jestem wielkim człowiekiem, mam tylko 175cm wzrostu choć często muszę tłumaczyć że to wcale nie tak dużo jak na realia europejskie. Jestem Europejką, przede wszystkim dlatego że w Kambodży, Indiach, Kazachstanie, Malezji czy Birmie ludzie nie wiedzą zbytnio o Polsce. Kilka razy byłam pierwszą białą kobietą jaką widzieli w ogóle, jaką mogli dotknąć naprawdę. Wtedy mi trochę te 175cm wzrostu przeszkadza, ale wciąż nie myślę żebym była wielka.

Świat zaczynałam naprawiać jeszcze w gimnazjum w moim miasteczku. kiedy w soboty odwiedzaliśmy pacjentów oddziału dziecięcego miejskiego szpitala i czytaliśmy im bajki albo bawiliśmy się z nimi żeby czas między zabiegami był choć trochę milszy. Kilka lat później wyjechałam do Indii na trzymiesięczny projekt nt profilaktyki HIV i AIDS wśród matek na prowincji New Delhi i pierwszy raz w życiu zrozumiałam, że jestem też biała. Wcześniej nigdy nie myślałam o sobie w tej kategorii, moja białość była oczywista. Dopiero w Indiach zrozumiałam jej moc. W mgnieniu oka stałam się ważna, byłam zapraszana na śluby i urodziny bo zdjęcie noworodka ze mną miało magiczną moc. Nie, żebym czuła się z tym jakoś wyjątkowo, dużo bardziej byłam tą swoją białością przytłoczona. Władza przecież to odpowiedzialność, to posłuch, nawet wśród organizatorów projektu, których co chwila musieliśmy nagabywać o kolejne informacje, obiecane posiłki czy naprawę zepsutej lodówki.

W Indiach zrozumiałam również jak bardzo uprzywilejowani jesteśmy jako społeczeństwo, ile znaczy, wciąż krytykowana, służba zdrowia czy policja dzięki której bezpiecznie czujemy się na ulicach. Dlatego gdy wyjeżdżałam z Polski na dobre, odprawiałam się na wschód z myślą, że tam potrzeba mnie bardziej, że w Kazachstanie, w Birmie czy w Kambodży jestem wstanie zrobić więcej i naprawić choć trochę świata. Myślałam, że zostawiam Polskę silną i powoli podążającą ku rozwojowi z ufnością, w duchu tolerancji i akceptacji.

A teraz jest mi po prostu głupio. Bo co mam powiedzieć Kambodżanom, którzy pytają się mnie jaki powinien być dobry rząd, albo jak my to w Europie robimy, że mamy taki dobrobyt. Mam im powiedzieć że pomimo, że chodzę na każde wybory to i ja zaczęłam wątpić w demokrację? Co mam powiedzieć młodym ludziom kiedy pytają czy warto odwiedzać Polskę? Mam fałszywie ich zaprosić wiedząc ile kosztują bilety i mając nadzieje, że zamiast nad Wisłę polecą nad Tamizę czy Sekwanę, czy może powiedzieć prawdę, że lepiej żeby nie lecieli, bo w Polsce ostatnio nie lubimy osób o śniadej skórze? Albo kiedy ktoś pyta się mnie o Solidarność i czy jestem z niej dumna mam powiedzieć jak bardzo obecni rządzący próbują zniszczyć jeden z niewielu, poza Janem Pawłem II i Skłodowską, symboli Polski?

Albo kiedy ktoś ze znajomych zacznie się pytać o nastroje antyimigracyjne czy rząd Radia Maryja mam po prostu się wypisać z reprezentowania Polski na świecie? Bo przecież tam gdzie nie ma ani konsulatu ani ambasady RP, to każdego dnia, każdy z nas, emigrantów, reprezentuje Polskę najbardziej dosłownie. Reprezentuje przechodząc przez ulicę na zielonym świetle, śmiecąc albo nie, będąc uprzejmym czy krzycząc na piętnastoletnie dziecko podające posiłki o trzeciej w nocy na straganie z żarciem za dolara. Śmierdząc wódą o południu albo segregując śmieci i organizując kampanię społecznościową w obronie orangutanów na Borneo. Dlatego każdego dnia staram się pokazać Polskę najpiękniejszą, najlepszą i najbardziej sprawiedliwą - tylko tyle i aż tyle.

Nie jestem nikim ważnym, żadną sławną postacią, która byłaby w stanie pociągnąć za sobą tłumy, więc nawet gdybym z Phnom Penh pierwszym samolotem wróciła teraz do Polski, pewnie i tak nic by to nie zmieniło. Nie naprawiłabym świata uczestnicząc w dyskusji o teczkach czy raportach bezpieki, dlatego wolałabym nie wracać, dlatego wolałabym wciąż pracować u podstaw i uczyć dzieci czytać i pisać, może to choć trochę zmieni ich świat. Zawsze myślałam, że każdy z nas powinien znaleźć to w czym jest dobry, odkryć swój potencjał, znaleźć swoje miejsce i oddać się swemu powołaniu, być najlepszym w tej jednej dziedzinie i tak po swojemu naprawiać świat. Głęboko wierze, że gdybyśmy wszyscy skupili się na najlepszym z możliwych wykonywaniu naszej codziennej pracy, to razem moglibyśmy zbudować świat dobry dla wszystkich. Dlatego jak na razie zostaje w Kambodży, jak na razie naprawiam świat tutaj. Kambodżańskie problemy są bardziej prozaiczne i pewnie ani mniejsze ani większe od rodzimych, po prostu takie z którymi wiem co zrobić. 

Ale nawet z odległości sześciu stref czasowych chciałabym wypuścić myśl w eter, chciałabym żeby mój głos się liczył, nawet jeśli to głos z drugiej półkuli, z daleka. Chciałabym być dumna z Polski a nie przechodzić na drugą stronę ulicy, zmieniać temat albo przyznawać się do wstydu.