niedziela, 28 czerwca 2015

La vita e bella

08:03 i biegnę, jestem spóźniona a obiecałam choć tym razem być na czas. Wybiegam z kolejki, spuszczam się pędem po schodach, juz jestem na dole, już macham ręką, wskakuje do taksówki. Korek. Ruszamy się z prędkością osiemdziesięciolatka na popoludniowym spacerze, chce dzwonić, że już prawie jestem, nie mam zasięgu, email? - to przecież żałosne. Gdy dojerzdzamy do ostatniej prostej wyskakuje z samochodu i pędze przed siebie pomiędzy ludzi jak wąż trzymając jedną rękę z przodu, torując drogę, drugą z torebką w tyle, dobrze ze mam plaskie buty nie jakies zawrotne obcasy. Dobrze, że to czwartek nie weekend i ludzi nie jest az tak duzo. 

Trzy podskoki i jestem przy barze. On odwraca się i nie może ukryć zdziwienia, wciąż ziajam, biegłam jakies 500 metrów, a przecież jest duszno i gorąco. Śmieję się, on też. On podaje mi drinka, ja opadam na krzesło barowe i kiedy mam już powiedzieć jak bardzo mi przykro, on zaczyna od - też się spóźniłem, ale nie wiedziałem jak Ci dać znać, bo przecież nie mam twojego numeru telefonu a pisanie maila byłoby co najmniej dziwne. Wypijam połowę mojito duszkiem, poprawiam włosy i raz jeszcze wybucham śmiechem. 

Wychodzimy z baru i idziemy do restauracji, rozmawiamy o Rosji, on też był we Władywostoku, bawi go kiedy mówie po rosyjsku jak bardzo tłoczna jest ulica obok Havany, mówi, że mam śmieszny akcent, ale gdy to on próbuje sklecić kilka zdań ja nie mogę się powstrzymać i wybucham gromkim śmiechem, jego akcent jest jeszcze bardziej groteskowy. Zamawiamy pizzę, zamawiamy sałatkę i wino. Rozmawiamy jakby nigdy nic jakbyśmy mieli się dopiero poznać i jakbyśmy nie widzieli tego dmuchanego słonia pęczniejącego z każdą minutą. 

Z wolna opowiadamy sobie o podróżach, on mówi o życiu na morzu, ja o Kazachstanie, o kolei transsyberyjskiej. On zachwyca się moją znajomością politycznych nuiansów Azji Centralnej, ja w końcu poznaję kogoś, kto trzeźwo patrzy na życie, z drugiej strony potrafi doceniać piękno krajobrazy, uczucie spełnienia po wykonaniu ciężkiej roboty. Poznajemy się, zaczynamy rozmawiać o tematach nie tylko dotykających powierzchni bycia, a tych które docierają głębiej, w swoim dyskursie jesteśmy pod powierzchnią skóry, dotykamy mięśnia. Serce to też mięsień. 

Słoń tymczasem przybiera rozmiary większego psa, będzie miał teraz wzrost labladora co majta ogonem na powitanie swoich właścicieli. Jest pulchny i różowy, przetacza się teraz przez prawie pustą salę restauracji gdzie poza nami jest tylko jedna para bezsłownie jedzących pizzę Japończyków. 

Kończymy butelkę wina kiedy on zaczyna mi opowiadać swoją historię życia. Mówi o rodzicach, o ojcu, którego nigdy nie było w domu, o matce która się dla nich poświęcała i dbała by każde z rodzeństwa było dobrze przygotowane na życie. Mówi jak ją poznał pewnego sobotniego ranka przechodząc się ulicami miasta, jak na siebie wpadli, zupełnie w stylu klasycznego kina na "po wiadomościach". Mówi mi jak za nia tęsknił kiedy zaczął wypływać na morze. Jak ona płakała za każdym razem kiedy wracał i kiedy wyjeżdżał znowu. Jak bardzo niedelikatny jest ich fach, smar, brud, smród ropy i jak gładką, porcelanową ona miała skórę. 

Mówił jak oboje się cieszyli kiedy okazało się, że dostał prace na lądzie i jak źle mu było kiedy ona postanowiła się poświęcić i rzucić wszystko dla niego lecąc na drugi koniec świata za ukochanym. Mówił o cichych dniach i tygodniach, o tym jak wraca do domu i udaje ze wciąz ma cos do zrobienia bo ona tylko siedzi, i siedzi, i czeka. O tym jak czuje się zamknięty w jej idealnej klatce, pięknej żony która kochała go tak bardzo, że zdecydowała się oddać mu całą siebię, która kochała go bardziej niż siebie i o tym jak powoli się dusi, bo wziął ślub z wyobrażeniem o niej, bo wziął ślub z kobietą, którą znał od 8 lat ale widział łącznie może 365 dni pomiędzy wyprawami. 

Żadne z nas nie chce zmienić tematu, każde ma już dosyć tego uzewnętrzniania się i emocjonalnego ekshibicjonizmu. Z ratunkiem przychodzi kelner, stwierdził że jesteśmy idealną parą więc na koszt restauacji dostajemy po kieliszku limoncello domowej roboty. Musimy wychodzić choć oboje chcemy jeszcze zostać. On nieśmiało proponuje żebyśmy wypili jeszcze jednego drinka w Havanie, ja nieśmiało się zgadzam. 

Dmuchany Słoń toczy się w dół ulicy za nami, teraz przypomina dziecko hipopotama, Trąbą zachacza mi o rąbek sukienki aż czuję jego zimną, obślizgłą wydzielinę z nosa dotykającą mojego uda. Pijemy jeszcze jedno mojito, on mówi że chyba już nic nie uratuje jego małżeństwa. Ja już nic nie mówię. 

Dzień wcześniej dzwonił do mnie znajomy czy chciałabym pójść na kolację z nim i jego przyjacielem, który właśnie przleciał do Kuala Lumpur, że może dobrze byłoby gdyby ze mną porozmawiał. Zapytałam o co chodzi, odpowiedział, jak zawsze, sprawy damsko-męskie, z resztą co będzie mi mówił, jak się gościu otworzy to sama się dowiem, jak nie to lepiej żebym nie wiedziała. Tego ranka, zadzwonił znowu, żeby przeprosić i powiedzieć że była awaria na morzu i on musi leciec na platformę to naprawić więc jak chce mogę się spotkać z J. albo nie, wszystko zalezy ode mnie. 
Spotkałam się, stwierdziłam czemu nie. 

Następnego dnia dostaje smsa że wlaśnie wylatuje i że ten wieczór, ta rozmowa, wiele dla niego znaczyła. 

Nawet nie wiem jak i kiedy po kilku tygodniach zaczynamy do siebie pisać. Od czasu do czasu, co drugi dzień, codziennie, co rano, co chwilę. Rozmawiamy o giełdzie i o cenach ropy, o obiedzie, o lidze mistrzów i wspólnych znajomych, o stresie w pracy, promocji, spadku kursu walut, o recesji i zwolnieniach w firmie i strachu przed jutrem, o rodzinie, która odchodzi albo nie rozumie, o żonie, która może przynieść kawę ale nie może zrozumieć. 

Słoń zadomawia się z moim pokoju, zaczyna spać pod łóżkiem wypełniając całą przestrzeń. Jego trąba wystaje przez okno mojej sypialni na mały balkon z którego widać autostradę i dwie bliźniacze wierze. O jego słonia nie pytam, może zupełnie go nie ma, albo już oklapły mu uszy. 

Po jakimś czasie pisze mi w mailu, że zaczeli z żoną terapię, Nabieram powietrza w usta, wdech i wydech, jakież to proste. Idę o zakład, że nic z tego nie wyjdzie. 

----------------------------------------------------------------
Spotkajmy się, jestem w Kuala Lumpur - wiadomość wyświetla się na telefonie. Wpadam do kawiarni pomiędzy wizytą w jednym a drugim bankiem. Kelner podaje nam kawę, jak zwykle on dostaje americano a ja cappucino, uśmiecham się i proszę by zamienić filiżanki. Gdy on zaczyna mówić o swojej terapii, zatrzymuje go i pytam o wszystkie jego kobiety. Staram się zrozumieć prawidłowość, uzyskać jakiś szlak w łamigówce. Przecież wiem, że zdradził żonę pierwszy raz w roku kiedy się pobrali, to powiedział mi już wcześniej. 

Mówi, że nie pamięta ile łącznie ich było, dużo, liczy na palcach, pyta czy te wszystkie, które miał na jedną noc też brać pod uwagę, bo chyba nie zliczy. Wygląda na zakłopotanego, pyta czy jest okropnym człowiekiem, mówię że jestem nikim żeby go oceniać. Pytam o te, z którymi miał dłuższe romanse, czy mają coś ze sobą wspólnego, czy jest jakas między nimi wspólna cecha, przypadłość. Widzę jak się szamota z myślami. Urywam, mówię że już dobrze, że już nie trzeba. 

Pytam co go pociąga w ludziach, co mu imponuje. Bez wahania wymienia ambicję, odwagę, nietuzinkowość, sukces. Pytam czy jest dumny z żony, odpowiada pytaniem czy ma byc dumny z tego że ją ma czy z tego co ona osiąga. - Juz o nic nie pytam. dzwoni telefon, muszę jechać na spotkanie, mamy zakończyć negocjacje z bankiem toczone przez ostatnie kilka miesięcy, potem spotkać się z prasą w sprawie konferencji i jeszcze zadzwonić do Paryża spytac o kolejna transze na rozwój technologii IP. 

Mój słoń wybucha, a żelowa ropa wypełniająca jego wnętrzności opada nam na twarz i spływa po policzkach. Nasze włosy śmierdzą gumą balonową i tanią oranżadą w saszetkach kiedy siedzimy w taksówce i próbujemy rozmawiać o czymś tak durnym jak pogoda w Kuala Lumpur. Mijamy wierze, mijamy ampang, on wysiada, patrzy mi w oczy głęboko jakby chciał w nich utonąć. Ja jade dalej patrząc w okno bez słowa. 

Juz nie dostaje smsa kiedy on czeka na lotnisku na swój samolot. Już nie trzeba. Tydzień później wysyłam mu książkę, o której wspominał. Dwa tygodnie później kasuje jego numer. 

niedziela, 7 czerwca 2015

Bezgłos

Na imię mam Sanda

Kiedy szłyśmy przez ciemną salę konferencyjna wypełnioną uwaznymi spojrzeniami widzów, na chwile zacisnęła moją dłoń. "Boję się" - wyszeptała tuż przed wejściem na scene. "Wszystko będzie dobrze" odpowiedziałam i uścisnęłam ją dla dodania otuchy. Potem gdy już stała w świetle reflektorów i szeptała swój wiersz stałam na środku uśmiechnięta, umówiłyśmy się, że jak bedzie się bardzo bała to popatrzy na mnie, że tak będziemy się wspierać.

Historia Sandy to dziesięc lat życia i milion cierpienia, to smutek dziecka, które wyrzekło się własnego domu by nauczyć się czytać. Ucieklo, by wreszcie spać nie budząc się w nocy za każdym podmuchem wiatru, by wreszcie bać się tylko koszmarów, nie przerażającej bezsilności dnia.

Sanda, na codzien grzeczna i pogodna dziesieciolatka to jedna z podopiecznych szkoly dla uchodzcow w Kuala Lumpur. Z rodziną przedostala się piechotą przez słabo strzeżoną granicę między Birmą a Malezją i udało im się uzyskać status uchodźca UN. Status zapewnia jej tyle że nie musi co kilka miesięcy wyjezdzac stad by tylko wrocic, nic więcej, rząd Malezji nie jest zainteresowany uregulowaniem spraw uchodźców, których w zależności od badań jest od 150.000 do 500.000. Dziewczynka od kilku miesięcy nie moczy się już w nocy i zaczeła chodzić do szkoły prowadzonej przez wolontariuszy, w marzeniach chce dostać nauczycielką, bo wie jak bardzo potrzebna jest nauka, nie tu w Malezji, ale tam w Birmie gdzie zostala czesc jej rodziny i chyba zadne z dzieci nie potrafi czytac w wiosce na Poludniowym Zachodzie kraju.

Akademia pod palmami. 
Wygląda to trochę jak wielka hala, boisko do gry w siatkówkę tylko zamiast parkietu jest betonowa posadzka i nie ma słupków do rozwieszenia siatki. Jest tez male podium w końcu pod ścianą pomalowaną w drzewa i motyle. W rzędach stoją małe stoliki zawsze nie-dopasowane krzesła, po dwa lub trzy przy każdym, przy suficie zaś krążą ogromne ramiona wiatraków, na klimatyzacje nigdy nie ma pieniedzy.

Wchodzę trochę spóźniona bo przeciez jestem tu prawie co tydzien od wrzesnia i nie potrzebuje kolejnej mowy otwierającej, nie chce nawet słuchać najnowszych wydarzeń, jeszcze nigdy nie słyszałam pozytywnych wiadomości. Znowu ktoś prosi o ryż i ziemniaki, bo ojciec jednej z rodzin został zatrzymany przez policje i jest przetrzymywany w areszcie. Przewinienie jak zawsze to samo, nielegalna praca na budowie albo w kuchni jednego z wielu mamaków przy drodze. Nielegalna, gdyż każda praca uchodzców jest poza prawem.

Grupka chłopców stoi pod ścianą, w tłumie rozpoznaje Umuta, śmieje sie na mój widok i macha ochoczo. Juz dobrze się znamy, już wie, że sprawdzę jego zadanie domowe i że jak czegoś nie rozumie, to nie musi się bać, że może powiedzieć nawet to, czego się leka. Nie pytam go zbytnio o Pakistan, o dom, czasami tylko sam mówi, "Teacher, w Malezji jest super, bez strachu i moja siostra może się uczyć, i wszystko jest piekne, naprawdę"

Razem rozwiązujemy zadania z matematyki, ćwiczymy pisanie i czytanie. Ostatnio liczyliśmy ile kosztują produkty na ulubione Gobi Aloo i Kebab. Dopiero za trzecim razem Umut zrozumiał, że jeśli kilogram ziemniaków kosztuje RM3 to pół będzie za półtora ringgit .Nigdy nie rozwiązywał zadań tekstowych, nigdy też nie robił zakupów. Jego matka przychodzi do ośrodka pomocy dla uchodzców i dostaje racje, na kupowanie nie mają pieniedzy, a matka pewnie i tak by syna nie wysłała po zakupy.



W blasku
Jest prawie druga w nocy kiedy zamykam wreszcie komputer, tak, bardzo chcialam uporać się z tą prezentacją wcześniej, prosiłam mówców i prezenterów o co najmniej dzień na złożenie wszystkiego w całość, ale "przecież oni są bardzo zapracowani", usłyszałam. Tak bardzo, że ja teraz kończę o 2giej a wstawać muszę o szóstej - chciałam rzucić w twarz koordynatorce ale stwierdziłam, że to już nic nie zmieni.

Zaspana przyjezdzam do sali koncertowej na obrzeżach KL, w jednej ręce trzymam materiały, w drugiej kubek z kawą. Jak zawsze coś nie działa, jak zawsze ktoś chce zmienić kilka slajdów w prezentacji. Czuję kompletną bezsilność gdy nasz gość VIP spokojnie tłymaczy mi że jest wielce doświadczony i to już nie pierwsza taka jego konferencja wiec powinnam mu zaufać. Prawie eksploduje kiedy koordynatorka projektu uprzejmie przeprasza go za moje zachowanie - za to, że przypominam mu, że termin zsyłania prezentacji minął 3 dni wcześniej i nie moge już zmienić jego slajdów - mnie nikt nie przeprasza za nieprzespaną noc i brak szacunku do mojej pracy.

Jednak kiedy wychodze z auli i pierwszy raz spotykam Sansan i Zeye, dwójkę dzieci uchodzców, całe zdenerwowanie mija. Stoją w rogu czytając z kartki swoje wiersze. Dzisiaj jest ich wielki dzień, mają wystąpic przed 300 widzami na scenie sali koncertowej, największej jaką kiedykolwiek widzieli. Mają opowiedzieć historię ich życia, historię przeprawy przez wilgotną dżunglę, bezdroża ryzowych pól. Chłopcu załamuje się głos kiedy wspomina tygodnie niepewności, czekania na zmierzch i nocne przeprawy przez błoto, mówi, że pomimo tego jak bardzo był głodny wiedział, że musi iść, że musi być cicho, że inaczej jego rodzice nie dadzą sobie rady z cierpieniem.

W ramach konferencji udało nam się zebrać około 110.000RM, czyli równowartość 4.5 rocznych wypłat dla nauczyciela, czyli rownowartość szansy na naukę dla prawie 200 dzieci.

W cieniu
W Malezji mieszka od 150.000 do 500.000 uchodzców. We wrześniu zeszłego roku rząd zabronił im legalnej pracy a także dzieciom uczęszczania do szkół. Rzecznik rządu tłumaczył w wywiadzie prasowym, że Malezji nie stać na utrzymanie dzieci w szkołach a bezrobocie wzrasta więc celem ministerstwa pracy jest przede wszystkim zapewnienie zatrudnienia obywatelom. Na pytanie zagranicznego korespondenta co mają zatem zrobić uchodzcy, skoro nie mają ani pracy ani środków do życia, zakłopotany rzecznik stwierdził, że albo mogą uzyskać pomoc od organizacji pozarządowych, albo się wyprowadzić, że Malezja nie powinna być ich stałym miejscem zamieszkania tylko co najwyżej tymczasowym.

Póżniej, w reportarzu BBC równie zakłopotany korespondent dodaje, że kara za nielegalną prace jest równa tej za kradzież. Nawet nie dziwię się statystykom pokazującym, że w więzieniach za drobne przestępstwa około 80% karanych to obcokrajowcy z ASEAN, głównie uchodzcy i nielegalni imigranci. Prasa rządowa pomija temat, prasy nie-rządowej w Malezji, nie ma.

O uchodzcach głośno robi się dopiero kiedy statek wypełniony muzłumańskimi uciekinierami z Birmy zostaje zawrócony przez malezyjską straż przybrzeżną. Oficjalne media muszą zająć się tematem, presja z zagranicy jest zbyt duża, odświeżają zatem statystyki i tłumaczą, że ze względu na spadek wzrostu gospodarczego Malezji nie stać na uchodźców, że bracia muzłumanie są w potrzebie, ale lepiej będzie jak zostaną u siebie, a Malezja prześle im żywność z Kuala Lumpur do Yangoon. Wkrótce zaczyna sie tez Ramadan, wiec jako muzlumanie sami powinni zrozumiec, ze to nie jest najlepszy czas na zawracanie glowy.